niedziela, 30 czerwca 2019

Byle do niedzieli...


– Chwila? – powiedział sam do siebie i stuknął się palcem wskazującym
w czoło. – Jak to dokładnie było? Wczoraj był poniedziałek. To na pewno Niestety nie pamiętam go, bo trzymało mnie jeszcze po niedzieli. – Chrząknął. – Przedwczoraj na pewno była niedziela. Aha, no, i to wtedy miałem wolne od kary. Teraz sobie wszystko przypominam. W niedzielę rano wpadli do mnie chłopaki z wódeczką. Wypiliśmy kilka flaszek, dużych flaszek, bardzo dużych flaszek i beczkę browara. To piwo smakowało lepiej niż ambrozja. – Złapał się za bok i lekko go pomasował. – Ale mnie, kurna, wątroba nawala. Pewnie znowu odrasta po wczorajszym, bo wczoraj był poniedziałek, ale go nie pamiętam. Pamiętam niedzielną imprezę do pewnego momentu, bo potem to film mi się urwał – westchnął – I po weekendzie nastał ten cholerny poniedziałek, którego też nie pamiętam. No nic. Trzeba się brać za karę. Nie ma co.

 Uwierz mi, Drogi Czytelniku, że ten facet miał naprawdę bardzo ciężki poniedziałek. Nie pamiętał nawet tego, że pierwszą rzeczą, jaką zrobił w tamten dzień, gdy obudził się rano, było puszczenie sobie wielkiego pawia na stopy.
W końcu poniedziałek jakoś i tak zleciał…
          Nastał wtorek. Kiedy rano się obudził (tym razem trzeźwy), najpierw spojrzał w górę, czy towarzysz już nie nadlatuje. Na razie nic z tego, pomyślał. Szkoda, bo chciałby to mieć już za sobą. Zamrugał oślepiony blaskiem słońca, aż łzy pociekły mu z oczu. Odwrócił wzrok. Skierował go na dłonie opasane metalowymi obrożami i patrzył na nie przez kilka sekund. W końcu usiadł  w cieniu za największą skałą. Do weekendu jeszcze kilka dni, pomyślał. Do tego czasu musi tutaj być sam ze swoją karą, póki chłopaki znowu nie wpadną z wódką, jak w każdą niedzielę. 
         Z metalowych obręczy wychodziły długie, potężne ogniwa połączone ze skałami nieopodal. Były tak wielkie i solidne, że nic nie było w stanie ich odczepić. Skazaniec po prostu siedział przez cały dzień i słuchał szumu fal, które otaczały skalistą wysepkę. Nudy.
– Cholera… Będzie ze sześć tysięcy i dwa pełne lata jak tutaj siedzę. – Oparł się o skałę plecami – A ile to może być dni? Do kroćset, pewnie dużo. Nawet tego nie potrafię policzyć. Muszę tutaj siedzieć do nieskończoności i jeden dzień dłużej.

          Szczerze mówiąc, ten człowiek był po uszy zanurzony w bagnie, które nazwijmy po prostu karą. Tak, karą… za coś tam. To, co zrobił kiedyś, dawno temu jeszcze, gdy był młody i głupi. Teraz żałował tego wykroczenia. Jak nic żałował. 

Ponownie spojrzał w niebo. Jedyne, co mógł zrobić, to tylko pogrozić pięścią niebiosom, lecz wiedział, że i tak to nic nie da. Na szczęście niedziela będzie znowu wolna. Jeszcze chyba tylko to trzymało go przy życiu. A może by tak poszedł na długi urlop od przyszłego poniedziałku? Trzeba by tylko załatwić zastępstwo na dwa tygodnie, lecz na pewno nikt się nie zamieni. Ludzie mieli go w nosie. Nikt nie będzie na tyle głupi, żeby tutaj przyjść i na pełne dwa tygodnie przypiąć się łańcuchami do skały. Nie ma co nawet o tym marzyć. Tacy są ludzie. Gdy oni czegoś potrzebują, to są mili i w ogóle, ale jak ty czegoś od nich chcesz, to się od razu wypinają.
– Przynajmniej mam tutaj pięknego towarzysza, który przylatuje do mnie codziennie od tylu lat oprócz niedziel. On nigdy mnie nie opuści. Nigdy…
 Patrzył w niebo i podziwiał pędzące białe jak śnieg obłoki. W końcu towarzysz wynurzył się z chmur. Po mniej więcej dwóch minutach lotu wylądował i przysiadł nieopodal.
– Podleć bliżej, mam dla ciebie pokarm – powiedział mężczyzna. – Dużo pokarmu.
Towarzysz spojrzał i lekko przekrzywił głowę.
– To, co zawsze, nic się nie zmieniło – mówił dalej człowiek.
 Obserwowali się przez kilka sekund. Towarzysz znajdował się już na wyciągnięcie ręki. Podchodził powoli.
– Tyle lat cię karmię, a ty nadal jesteś taki nieufny. – Mężczyzna lekko odchylił się na bok, aby podać surowe mięso. 
          I wtedy czarny jak heban orzeł wbił ostry niczym brzytwa dziób w ciało mężczyzny. Rozerwał skórę, krew buchnęła na wszystkie strony niczym lawa. Ptak rył wielkim dziobem głęboko, aż w końcu dostał się do środka. Do wątroby, którą pożerał łapczywie przez kilka minut. Rozerwał ją i zjadał. Zjadał i rozrywał. Mężczyzna krzyczał z bólu jak opętany. Darł się straszliwie.
– To tak bardzo boli! – krzyczał. – Moja wątroba, nieee, przestań, proszę, błagam cię, ptaku. Dosyć! Spierdalaj!
 Ptak jednak nic sobie z tego nie robił, tylko jadł, jadł i jadł. A mężczyzna tylko krzyczał, krzyczał i krzyczał.
 Facet chciał odgonić ptaka rękami, jednak nie miał na to siły. Musiał poddać się karze. Takie były zasady gry bogów. Nie mógł nic począć. Krew zalała oczy, zalała cały jego świat. Musiał wytrzymać jak co dzień oprócz niedziel i czasem poniedziałków, których nie pamiętał.  
Wątroba się odrodzi, ale dopiero za kilka godzin. Teraz musi boleć.
– To przez ciebie, ty cholerny człowieku! To wszystko twoja wina! – ryknął Prometeusz, a po chwili dodał: – Byle, kurwa, do niedzieli.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń