Kiedy byłem małym chłopcem, ciągle marzyłem.
Pamiętam, że dawało mi to mnóstwo frajdy
oraz jakieś cele, które były oczywiście dosyć dziecinne. Tak, marzyłem ciągle,
co nie znaczy, że teraz, w wieku 31 lat nie bujam w obłokach. Owszem, robię
to cały czas, nawet za mocno, przez co moja kochana mama ciągle musi sprowadzać
mnie z powrotem do parteru.
Tak mi się wydaje, że nic już tego nie zmieni.
Do końca mojego marnego żywota zostanę marzycielem (chyba za często o tym
wspominam w moich tekstach..) i wiecie co? Dobrze mi z tym, bo wolę latać w przestworzach
niczym orzeł gdzie tylko chcę, niż twardo
stąpać po ziemi i nigdzie nie dojść.
Dzisiaj, w wieku 31 lat, marzę jak wszyscy, a nawet bardziej
intensywnie niż w podstawówce. Te marzenia, w porównaniu z tamtymi, odległymi, są
zupełnie inne. Kiedy miałem 10 lat, chciałem
mieć to, a może tamto. Zamiast marzyć o czymś naprawdę cennym, chciałem mieć
gówniane rzeczy, przedmioty do zabawy: rowery górskie, deskorolkę, rolki .. Ogólnie sramto i siamto.
Pamiętam, że już wtedy w mojej głowie krążyły jakieś myśli o pisaniu, takie malutkie myśli, takie ciut, ciut, prawie nic. Były wielkości milimetra albo jeszcze mniejsze. Czasami myślę, że mogłem spróbować zacząć pisać w młodości. Chociaż kilka zdań na dzień.. (nie licząc tego co pani na języku polskim zadała). Chwilami odrobinę żałuję, że nie wziąłem się za to, teraz pewnie miał bym większy dorobek pisarski. Trudno. Takie życie.
Pamiętam, że już wtedy w mojej głowie krążyły jakieś myśli o pisaniu, takie malutkie myśli, takie ciut, ciut, prawie nic. Były wielkości milimetra albo jeszcze mniejsze. Czasami myślę, że mogłem spróbować zacząć pisać w młodości. Chociaż kilka zdań na dzień.. (nie licząc tego co pani na języku polskim zadała). Chwilami odrobinę żałuję, że nie wziąłem się za to, teraz pewnie miał bym większy dorobek pisarski. Trudno. Takie życie.
Tak naprawdę nie zacząłem pisać dlatego,
że był to najbardziej zwariowany okres mojego życia, czyli lata 90.
dwudziestego wieku. W tamtych czasach nikt z dzieciaków nie siedział w
domu. Wszystko robiło się na świeżym
powietrzu, albo raczej, jak to w Małopolsce
przystało, na polu.
Polska, nasza ojczyzna, przechodziła wtedy gwałtowne zmiany .Upadek komunizmu, nowy prezydent Leszek… Na
świecie tez coś tam się działo. Rozpad ZSRR, , zmarł Freddy Mercury. Tylko że… No właśnie, tak
naprawdę my, młode chłopaki z Nowej Wsi, mieliśmy to wszystko głęboko w dupie.
W latach 90. liczyli się dla mnie tylko
kumple z ulicy i czas, który spędzało się z nimi w lesie, na polach, w gajach, nad stawem,
Sołą czy na boisku. (Dziewczyny oczywiście nie wchodziły w skład ekipy, bo
dziewczyna to dziewczyna. Dziewczyna to nie chłopak. Dziewczyna nie ma siusiaka
i tyle w temacie dziewczyn, wyrażam się chyba jasno?) Jeśli ktoś chciał osiągnąć
sukces w ekipie, rower był podstawą
szacunku. W latach 90. połowę życia spędzało się na jednośladach
napędzanych siłą mięśni, więc jeśli ktoś nie dysponował tego typu pojazdem, automatycznie odpadał z ekipy. Z takim człowiekiem nikt się nie zadawał. Wiem
dobrze, jak to jest być takim wyrzutkiem, bo sam przez pewien czas nie miałem jednośladu
i szlag mnie trafiał, kiedy chłopaki jeździli beze mnie. (Na szczęście tan
okres trwał naprawdę krótko.) A ekipa była naprawdę zacna. Czasem nawet ze
trzydzieści osób buszowało po nowowiejskich ulicach. Serce mi się kraje, kiedy widzę dzisiaj te puste drogi bez dzieciarni na rowerach.
Niestety nie ma już czegoś takiego jak gangi rowerowe. Zostały wyparte przez Internet.
Bogiem rowerowym, bohaterem stawał się chłopak, który posiadał najwięcej
strupów na ciele, powstałych w możliwie jak najbardziej spektakularny sposób. Jakoś tak się zawsze składało, że potężne strupy
mieliśmy wszyscy bez wyjątku i ciężko było
wybrać boga ulicy. Jeśli zaś
chodzi o spektakularne wypadki… Tutaj już było zupełnie inaczej, bo tak się składa, że chyba mnie zdarzały się te najdziwniejsze
i najbardziej kultowe, z których
śmiejemy się do dzisiaj.
Pamiętam, jak Młody, czyli dobrze znany i
lubiany Krzychu F., przejechał mi po głowie przednim kołem swojego górala, a następnie
przednią zębatką zrobił mi dziury w
czole. Stało się to w Kętach. Chciałem zeskoczyć
z krawężnika na jezdnię i w tym momencie nastąpiły komplikacje. Pamiętam, że ręce
ześlizgnęły mi się z kierownicy w chwili
skoku na drogę. Runąłem do przodu całym
ciałem, przelatując przez rower. Wylądowałem na jezdni jak długi. (Dobrze, że żaden
samochód akurat nie nadjeżdżał, bo byłaby ze mnie miazga.) Po wylądowaniu
nastąpiła kolizja z rowerem Młodego. Kiedy wstałem, krwawiłem z łokci i kolan. Wydawać
by się mogło, że pojadę do domu, żeby przemyć rany. Gdzie tam, przecież nie
mogłem pokazać, że coś mi jest. Wstałem, pozbywając się kurzu i resztek asfaltu
z rąk i nóg. Rozmowa po wypadku wyglądała mniej więcej tak:
- Stary, wszytko okej? – zagadnął Młody.
- A, nic mi nie będzie – odparłem mocno
zmaltretowany.
- To co, jedziemy dalej na tą zaporę czy
do domu? – Młody zaczął się lekko
uśmiechać.
- No przecież żyję, pewnie, że jedziemy
dalej – i wtedy na mojej mordzie również
zagościł uśmiech.
- Kurde, ale żeś poleciał.. przepraszam,
że Ci przejechałem po głowie, naprawdę nie chciałem - powiedział Młody na
koniec.
Krzychu zaczął w tym momencie śmiać się ze mnie już trochę
głośniej. Kiedy sprawdziłem rany, przyłączyłem się do chichotu, który po chwili
przemienił się w szaleńczy śmiech ze łzami w oczach. (Wyobraźcie sobie teraz moje czoło z dziurkami po
przedniej zębatce). Zeszliśmy z drogi na chodnik, bo na jezdni robiło się już
trochę niebezpiecznie. Poza tym, że
mocno krwawiłem, w sumie było okej, więc wyprostowałem kierownicę, która przekrzywiła
się w czasie wypadku i pojechaliśmy do Porąbki. Nawet żeśmy się za bardzo nie
przejęli tymi ranami.
Jeździło się dosłownie wszędzie, i nie było mowy o jakichś krótkich trasach. Moją Fantazją
(tak się nazywał rower, który dostałem od chrzestnego na komunię) przejeździłem
wiele kilometrów. Byliśmy gangiem dzikich młokosów i kursowaliśmy wszędzie tam, gdzie nas oczy poniosły. Ten wiatr
we włosach... Zapach rozgrzanego asfaltu… i krowie placki (jak to na wsiach w latach 90.)
na nim, które trzeba było omijać
szerokim łukiem. Jak dziś pamiętam tych
młodych, uśmiechniętych chłopców, którzy dzisiaj pewnie tęsknią za
słońcem lat 90.
Boże, czuję ból w klatce, a taki stary jeszcze
nie jestem… Coś mnie teraz ścisnęło i oczy się trochę spociły. Dobre to były czasy.
Mam świadomość, że to nigdy nie wróci. Bieganie
za kombajnami, czy ciągnikami które jechały do pola sprawiało, że ogarniało nas
szczęście. Ten zapach pszenicy czuję dzień w dzień. Moja Nowa Wieś… Mój dom i
rower, nieodłączny element tamtego życia.
Gdy zamykam powieki, widzę też rzekę, która
się mieni pod jasnym słońcem, wijąc się niczym wielki wąż. To nie byle jaka
rzeka. W czasie wakacji chodziliśmy nad Sołę . Taplaliśmy się od rana do
wieczora. Kiedy komary zaczynały nas kąsać, oznaczało to, że pora ruszać do
domu.
Cały czas przebywało się na zewnątrz, wiec nie
za bardzo lgnąłem do nauki w podstawówce. Wolałem
świeże powietrze. Po przyjściu ze szkoły plecak lądował w kącie pokoju i tak sobie leżał wiele długich godzin. Kto tam myślał o przyszłości albo o nauce w gronie
kumpli. Nikt, cholera. Stare dobre czasy. Lata
90. XX w., najlepsze czasy w moim życiu.