niedziela, 30 czerwca 2019

Byle do niedzieli...


– Chwila? – powiedział sam do siebie i stuknął się palcem wskazującym
w czoło. – Jak to dokładnie było? Wczoraj był poniedziałek. To na pewno Niestety nie pamiętam go, bo trzymało mnie jeszcze po niedzieli. – Chrząknął. – Przedwczoraj na pewno była niedziela. Aha, no, i to wtedy miałem wolne od kary. Teraz sobie wszystko przypominam. W niedzielę rano wpadli do mnie chłopaki z wódeczką. Wypiliśmy kilka flaszek, dużych flaszek, bardzo dużych flaszek i beczkę browara. To piwo smakowało lepiej niż ambrozja. – Złapał się za bok i lekko go pomasował. – Ale mnie, kurna, wątroba nawala. Pewnie znowu odrasta po wczorajszym, bo wczoraj był poniedziałek, ale go nie pamiętam. Pamiętam niedzielną imprezę do pewnego momentu, bo potem to film mi się urwał – westchnął – I po weekendzie nastał ten cholerny poniedziałek, którego też nie pamiętam. No nic. Trzeba się brać za karę. Nie ma co.

 Uwierz mi, Drogi Czytelniku, że ten facet miał naprawdę bardzo ciężki poniedziałek. Nie pamiętał nawet tego, że pierwszą rzeczą, jaką zrobił w tamten dzień, gdy obudził się rano, było puszczenie sobie wielkiego pawia na stopy.
W końcu poniedziałek jakoś i tak zleciał…
          Nastał wtorek. Kiedy rano się obudził (tym razem trzeźwy), najpierw spojrzał w górę, czy towarzysz już nie nadlatuje. Na razie nic z tego, pomyślał. Szkoda, bo chciałby to mieć już za sobą. Zamrugał oślepiony blaskiem słońca, aż łzy pociekły mu z oczu. Odwrócił wzrok. Skierował go na dłonie opasane metalowymi obrożami i patrzył na nie przez kilka sekund. W końcu usiadł  w cieniu za największą skałą. Do weekendu jeszcze kilka dni, pomyślał. Do tego czasu musi tutaj być sam ze swoją karą, póki chłopaki znowu nie wpadną z wódką, jak w każdą niedzielę. 
         Z metalowych obręczy wychodziły długie, potężne ogniwa połączone ze skałami nieopodal. Były tak wielkie i solidne, że nic nie było w stanie ich odczepić. Skazaniec po prostu siedział przez cały dzień i słuchał szumu fal, które otaczały skalistą wysepkę. Nudy.
– Cholera… Będzie ze sześć tysięcy i dwa pełne lata jak tutaj siedzę. – Oparł się o skałę plecami – A ile to może być dni? Do kroćset, pewnie dużo. Nawet tego nie potrafię policzyć. Muszę tutaj siedzieć do nieskończoności i jeden dzień dłużej.

          Szczerze mówiąc, ten człowiek był po uszy zanurzony w bagnie, które nazwijmy po prostu karą. Tak, karą… za coś tam. To, co zrobił kiedyś, dawno temu jeszcze, gdy był młody i głupi. Teraz żałował tego wykroczenia. Jak nic żałował. 

Ponownie spojrzał w niebo. Jedyne, co mógł zrobić, to tylko pogrozić pięścią niebiosom, lecz wiedział, że i tak to nic nie da. Na szczęście niedziela będzie znowu wolna. Jeszcze chyba tylko to trzymało go przy życiu. A może by tak poszedł na długi urlop od przyszłego poniedziałku? Trzeba by tylko załatwić zastępstwo na dwa tygodnie, lecz na pewno nikt się nie zamieni. Ludzie mieli go w nosie. Nikt nie będzie na tyle głupi, żeby tutaj przyjść i na pełne dwa tygodnie przypiąć się łańcuchami do skały. Nie ma co nawet o tym marzyć. Tacy są ludzie. Gdy oni czegoś potrzebują, to są mili i w ogóle, ale jak ty czegoś od nich chcesz, to się od razu wypinają.
– Przynajmniej mam tutaj pięknego towarzysza, który przylatuje do mnie codziennie od tylu lat oprócz niedziel. On nigdy mnie nie opuści. Nigdy…
 Patrzył w niebo i podziwiał pędzące białe jak śnieg obłoki. W końcu towarzysz wynurzył się z chmur. Po mniej więcej dwóch minutach lotu wylądował i przysiadł nieopodal.
– Podleć bliżej, mam dla ciebie pokarm – powiedział mężczyzna. – Dużo pokarmu.
Towarzysz spojrzał i lekko przekrzywił głowę.
– To, co zawsze, nic się nie zmieniło – mówił dalej człowiek.
 Obserwowali się przez kilka sekund. Towarzysz znajdował się już na wyciągnięcie ręki. Podchodził powoli.
– Tyle lat cię karmię, a ty nadal jesteś taki nieufny. – Mężczyzna lekko odchylił się na bok, aby podać surowe mięso. 
          I wtedy czarny jak heban orzeł wbił ostry niczym brzytwa dziób w ciało mężczyzny. Rozerwał skórę, krew buchnęła na wszystkie strony niczym lawa. Ptak rył wielkim dziobem głęboko, aż w końcu dostał się do środka. Do wątroby, którą pożerał łapczywie przez kilka minut. Rozerwał ją i zjadał. Zjadał i rozrywał. Mężczyzna krzyczał z bólu jak opętany. Darł się straszliwie.
– To tak bardzo boli! – krzyczał. – Moja wątroba, nieee, przestań, proszę, błagam cię, ptaku. Dosyć! Spierdalaj!
 Ptak jednak nic sobie z tego nie robił, tylko jadł, jadł i jadł. A mężczyzna tylko krzyczał, krzyczał i krzyczał.
 Facet chciał odgonić ptaka rękami, jednak nie miał na to siły. Musiał poddać się karze. Takie były zasady gry bogów. Nie mógł nic począć. Krew zalała oczy, zalała cały jego świat. Musiał wytrzymać jak co dzień oprócz niedziel i czasem poniedziałków, których nie pamiętał.  
Wątroba się odrodzi, ale dopiero za kilka godzin. Teraz musi boleć.
– To przez ciebie, ty cholerny człowieku! To wszystko twoja wina! – ryknął Prometeusz, a po chwili dodał: – Byle, kurwa, do niedzieli.


piątek, 28 czerwca 2019

Pasja pisania na łonie natury


  Upały lekko zelżały. No… przynajmniej dzisiaj, jakby coś to jest 28.06.2019.  Nawet mnie to cieszy, że słońce tak nie grzało, bo nie lubię upałów. 

I nie wiem czy mi uwierzycie na słowo, ale wyszedłem sobie na pole, aby sklecić kilka słów na Kudłate Myśli. Jest gdzieś trochę przed 20-tą. Siedzę sobie na fotelu w koszulce i krótkich spodenkach, pisząc te słowa. I kurwa… jest mi zimno, jak jasna cholera. A to zaledwie po trzech minutach przebywania na zewnątrz. Pierdolę taki sport. Idę do domu. Może jutro napiszę coś więcej na jakiś konkretniejszy temat, ale na pewno nie teraz. Bo mi jest zimno, jak jasna cholera. Bryyyyy…


W ogóle to na dodatek jakieś złowrogie chmury nadciągnęły z zachodu, jak prastary władca ludu, a Słońca już nie widać, bo jest za nimi, albo już całkiem zaszło. Przez te chmury nie wiem, czy jest, czy go tam nie ma. 
No nic, spadam do domu, bo mam gęsią skórkę na całym ciele. Kurde wyszedłem se po raz pierwszy na pole, żeby oddać się pasji pisania przy drzewach i ptakach, tak na łonie natury, a tu taki wypizd. Nic! Do następnego czytacze. Spadam. Idę se obejrzeć kolejny odcinek Różowych Lat 70...

Jak bałwany na wiosnę...


            Ja pierdzielę, ale dzisiaj ciepło na polu. Jak w piekarniku. Sorryy… Na zewnątrz, powinienem powiedzieć, tak poprawnie po polskiemu, żeby nie było, że mówię „na polu”. 
       Noż kurde, masaczjusets normalnie. Teraz widziałem, jak na Facebooku ktoś wystawił fotkę z termometrem. Słupek rtęci na zdjęciu 38 i pół…Czujecie to, bo ja tak.
Cześć, jestem Adrian. Mam 35 lat i do tego wielki brzuch. I w takie dni to właściwie siedzę w domu, przy otwartym oknie, z laptopem na kolanach i se tak piszę do szuflady. To znaczy: ten tekst jest akurat na bloga, więc kiedyś przyjdzie Wam go przeczytać, może nawet w niedalekiej przyszłości. Albo nawet już go czytacie…
         Tak se myślę, że kiedyś to było jakoś inaczej. W takie dni to siedziało się nad Sołą od rana do późnego wieczora i skakało na pałę do wody. Pałę w sensie głowę. Wiem, coście myśleli przez chwile, wy zbereźniki jedne. He he…
Co roku razem z chłopakami znajdowało się fajną miejscówkę, dosyć głęboką, taką, do której dało się skakać bez obawy, że się przyryje w dno pełne kamieni. Potem robiło się skocznię z desek i drzew, które rosły nad Sołą. Ale było fajnie wtedy, kiedy taką ekipą montowaliśmy skocznie, czasem nawet przez dwa dni, bo wszystko trzeba było dobrze zaplanować.
No, ale właśnie… To było kiedyś, dawno, dawno temu, kiedy jeszcze byłem młody, piękny i przystojny. Czas leci i dzisiaj właśnie, w takie dni to wolę posiedzieć w domu i nigdzie nie wychodzić. Nad Sołę to chyba już nikt z ekipy nie chodzi… No, może tylko jeszcze Puciu to robi, jako jeden z nielicznych reliktów przeszłości i stary leśny wyjadacz. Maroł, mój somsiad, to ma w ogóle taki zajebisty basen na placu przed domem. Kurwa, sam chętnie bym się tam wrąbał, i to nie raz, żeby pomoczyć kaczora, ale, kurde, mam taki wielki brzuch, którego się wstydzę. Bosszzz, ale on jest wielki i sterczący. Ziemia 2 normalnie, jak sto chujów. Inaczej tego się nie da nazwać. No niestety, nie wygląda to korzystnie. He he. Życie… Ale i tak ostatnio zauważyłem, że wielu znajomym takie basiory wyskoczyły. He he. Dobrze wiedzieć, że nie jestem sam… Niektórzy mówią, że są na świecie nawet kobiety, którym takie coś u faceta się podoba, takie brzuchy znaczy się, ale ile w tym prawdy, to ja nie wiem. Nie wnikam. Moim zdaniem wygląda to dosyć słabo, jak facet wyhoduje sobie takiego smoka, takie coś, taki brzuch, taki wielkie bleee… 
         No i tak się topimy w trakcie tych upałów w Polsce. Chętnie poszedłbym na Sołę, ale, kurde, z tym brzuchem to normalnie nie wypada. Zresztą nie ma już chyba z kim. No może poza Puciem…
No ale wracając do tego mojego bandziora, to prawda jest taka, że wyhodowałem sobie go na własne życzenie. Zero ruchu przez zimę, dużo słodyczy i ogólnie niezbyt zdrowe odżywianie. Ale nie spoczywam. Zacząłem już lekko sobie truchtać po Nowej Wsi i może uda mi się zrzucić ten bandzioch w tym roku. Obym tylko nie zaczął znowu palić, bo to samo zło, a ja już prawie rok się trzymam bez ani jednej fajki. Parę razy mnie naszło, żeby zapalić, i ciężkie to były chwile dla mnie. W ciągu tego roku to już z dziesięć osób proponowało mi papierosa, jak nic. Ale jak na razie daję radę i nie palę. Jakoś się trzymam i mam nadzieję wytrwać bez tych cholernych fajek przez resztę życia. Boże dopomóż mi, jeśli to tylko możliwe.
         No i tak się topimy w trakcie tych upałów w Polsce. Zupełnie jak bałwany na wiosnę. W marcu albo i w kwietniu… Zależy, kiedy ciepły front przyjdzie, bo to z tym to różnie jak nic. LOL. Jak bałwany na wiosnę. Jak bałwany na wiosnę...


                                        Uwaga! Uwaga! Uwaga!  Misiaki! Uwaga!

       Szybkie sprostowanie!!! Wieść z ostatniej chwili dosłownie. Jeszcze świeża jak  poranna bułeczka od Piskorka. Kiedy napisałem wyżej o tym, że nie ma z kim iść nad rzekę, aby się potaplać, to jakoś tak wyszło, że potem w ramach przerwy od pisania  i obróbki fotek, poszedłem do Bobka, to znaczy się Roberta M, na szybką kawę. I nagle  okazało się, że jednak jacyś tam ludzie jeszcze chodzą nad Sołę. Bobek powiedział mi, że był ledwo przed chwilą i że widział się nad rzeką z Adrianem B, czyli dobrze znanym i lubianym Pierdzielem (Weź nie Pierdziel, dej Pan spokój) i  Mateuszem Z. Moim bliskim somsiadem. Co więcej. Bobek powiedział jeszcze, że kilku innych znajomych też wczoraj przyszło się potaplać w wodzie dla ochłody. LoL. 
        A Wiec kurwa jednak! Wydało się do diaska. Ludzie ze starego składu jeszcze chodzą się taplać nad Sołę. Ale jestem w szoku! Ja myślałem, że już dawno przestali, ale prawda jest tylko taka, że to ja przestałem…A oni nie. Wiecie to takie krzywe zwierciadło. Patrzę i widzę tylko to co chce zobaczyć...( Cokolwiek to znaczy)
         Może to jest trochę smutne, że już nie chodzę nad Sołę?
      Eee chyba nie, ja po prostu mam teraz inny styl życia. Taki bardziej Pisarsko - fotograficzny i zamiast czas spędzać na Sołą to spędzam przed kompem. I do tego mam brzuch (Ale to już wiecie) i dlatego z automatu muszę odpuścić Sołę, bo to nie wypada z takim bandziorem iść na salony do starych kumpli nad rzekę. Przecież jakbym się rzucił do wody to mogłaby ona wystąpić z brzegów. Razem z tymi wszystkimi rybami i innymi skorupiakami, które tam se w niej mieszkają.     




środa, 26 czerwca 2019

Stand By Me


Jakoś tak się stało (dziwne i jakże ciekawe), że dawno nie było tekstu pisanego o czwartej nad ranem. W nocy, znaczy się. No to teraz jest, zupełnie jak na życzenie. No może nie do końca o równej czwartej piszę te słowa, ale coś koło tego. No dobra! Przejrzeliście mnie, jest dopiero północ, i do czwartej zostało jeszcze trochę czasu. Można uznać, że jest prawie Kudłata myśl o czwartej nad ranem. Prawie…
Właśnie skończyłem oglądać jakąś durną komedię z Adamem Sandlerem i zryło mi po niej mózgownicę, jak nie wiem. Sandler daje czadu na każdej linii i od czasu do czasu można sobie pozwolić na tego typu zryte filmy z tym aktorem.
Kiedy film się skończył, wbiłem tylko na chwilę na fejsa, żeby tylko tak zerknąć pici-pici na coś niekoniecznie ciekawego. Tak se pomyślałem, że poskroluję i nagle rzucił mi się w uszy i oczy kawałek Stand By Me. Kurde, kiedy go usłyszałem, to jakoś tak lżej na sercu się zrobiło i jakoś tak pozytywnie moja dusza go przyjęła do siebie. Przez chwilę poczułem się zupełnie jak ktoś wyjątkowy. Jak człowiek, który lekką stopą spaceruje po księżycu.
Stand By Me. Bądź przy mnie…
I tak se go słucham teraz. Leci w tle, kiedy piszę ten tekst. Za oknem noc, która pochłania światło. Słońce gdzieś tam po drugiej stronie Ziemi wędruje przez Ameryki jak jakiś mistyczny wędrowiec. A mi się jeszcze nie chce spać. Zresztą po co mam iść już spać, skoro muszę dokończyć ten tekst na bloga. A że jest wena, to trzeba to jak najszybciej wykorzystać i te moje dziwnie powykręcane refleksje na temat życia przelać na papier.
Stand By Me. Bądź przy mnie.
Ten kawałek fajny jest, super jest, ale i tak nie rozumiem słów, bo u mnie z angielskim to lipa totalna. Ogólnie nie ogarniam na całej linii języka angielskiego i przyznaję się do tego bez bicia. Czasem to aż mi wstyd z tego powodu. Niekiedy boję się, że kiedyś jak pojadę tramwajem wypchanym po brzegi ludźmi, nagle ktoś zagada do mnie po angielsku, a ja wtedy wydukam: „Sorry, my English sucks”… I mam teraz taką wizję, jak ci wszyscy ludzie w tym krakowskim tramwaju nagle zaczynają się ze mnie śmiać i wytykać mnie palcami. Już widzę oczyma wyobraźni, jak ci wszyscy pasażerowie krzyczą na cały głos: „on nie zna angielskiego!” i pokazują na mnie, szydząc na całego.
Stand By Me. Bądź przy mnie, leci sobie dalej w tle, kiedy kreślę tych kilka słów do Was, moi Drodzy Przyjaciele.
No leci sobie, ale ni cholery nie rozumiem tektu, lecz na szczęście z pomocą przychodzą internety, jak zawsze zresztą w dzisiejszym świecie. No to sobie od razu wklepuję w Google tłumaczonko. I wyskoczyło, i tak se słucham teraz Stand By Me i czytam tekst. I jest okej, pozytywnie jest, dobrze jest.
 I nagle nachodzą mnie takie myśli.
Kurde. Siedzę w domu, jest mi ciepło. Mam rodzinę, którą kocham, jestem zdrowy i szczęśliwy. W czasie deszczu czy śniegu mam się gdzie schronić. Mam kąt do czytania książek. Mam codziennie świeżą wodę, w której się mogę myć. Codzienne mam obiad. Nie chodzę głodny. Żyję i nie martwię się o jutro, bo wiem, że będzie.
Niestety, świat nie wszędzie jest taki jak w Polsce.
Nie wszędzie jest tak dobrze i kolorowo jak tutaj. Bo gdzieś tam w Afryce umiera dziecko z głodu, gdzieś tam daleko od nas toczy się wojna i giną ludzie. Dzieci, dorośli, kobiety, mężczyźni. Ludzie daleko od nas nie mają nic. Nie mają bezpiecznego jutra. Nie mają tego, co mamy my, czyli normalnego, spokojnego życia z kimś u boku.
Stand By Me. Bądź przy mnie.
A my! Kurwa, wiecznie tylko narzekamy, bo to, bo tamto, bo to, bo tamto. Bo zupa za słona albo za gorąca. Bo deszcz pada. Bo słońce za bardzo świeci i piecze karki.
Ot, taka nocna myśl mnie naszła teraz. Nie wiem czemu.
Wniosek nasuwa się tylko jeden.
Nie narzekajmy na to, co mamy, bo żyjemy w dobrobycie tak naprawdę, a tam gdzieś daleko ludzie nie mają nic. Zupełnie nic.
Stand By Me. Bądź przy mnie. Bądźmy przy sobie w każdej chwili. Ważne, aby przez życie nie iść samemu i kochać całym sercem drugą osobę.
A kiedy ludzie zaczną się w końcu kochać, ale tak naprawdę, być może skończą się wielkie wojny i zapanuje pokój. Chcę tak właśnie myśleć i tak właśnie myślę. Bo miłość wszystko zwycięży…
Takie tłumaczenie znalazłem w internetach…

Stand By Me… Bądź przy mnie drugi człowieku, nie chcę być sam.

Gdy nadejdzie noc
I świat pokryje mrok
I księżyc będzie jedynym światłem, które zobaczymy
Nie, nie będę się bać
Nie, nie będę się bać
Jeśli tylko
Będziesz przy mnie…

A tutaj link jak coś J






czwartek, 20 czerwca 2019

Pan Brodacz i Darth Vader


Dawno, dawno, temu w odległej galaktyce…

         Imperium przejęło już niemal wszystkie światy w całej Galaktyce. Każdy opór przeciw władzy jest tłamszony w zarodku przez armie klonów. Tymczasem do układu Zero – Jeden na rozkaz samego Imperatora zostaje wysłany młody Lord Prax, aby nadzorować wydobycie rudium.
Niestety, sprawy po pewnym czasie się komplikują. Prax spóźnia się
z dostarczeniem rudy na Coruscant w wyznaczonym terminie. Imperator z tego powodu bardzo się niecierpliwi, więc postanawia wysłać tam kogoś jeszcze, kogoś, kto spojrzy na ręce Praxowi. Do układu Zero – Jeden wyrusza najwierniejszy sługa Imperium, Darth Vader.

– Lordzie Prax… – odezwał się asystent w szarym uniformie. – Już czas, jego ekscelencja Lord Vader właśnie do nas przybył. Jego myśliwiec zadokował w hangarze K55.
         Prax lekko odchylił się w swoim wielkim fotelu. Spojrzał w okno i z sykiem wypuścił powietrze. Vader, pomyślał. Kiedy pierwszy transport nie dotarł na czas do jądra, Prax mógł się spodziewać, że Imperator kogoś tutaj wyśle. Ale że aż samego Vadera? Dziwne…
Prax na sam dźwięk tego imienia oczuwał strach. Wstał i oparł się o pulpit. Po raz kolejny spojrzał na gwiazdę układu. Zakion świecił bardzo jasno. Gdzieś dalej,
w tle, majaczyła szkarłatna Viuria, planeta, na której od tysiącleci wydobywano rudium. Prax zmierzył wzrokiem oficera. Widział, że w jego oczach też tli się strach. Zresztą nic w tym dziwnego. Prax przełknąłby w tej chwili ślinę, lecz nie zrobił tego, bo miał sucho w ustach. Myśli goniły mu jak szalone. A więc sam Vader pofatygował się na rubieże, tutaj do Układu Zero – Jeden, aby osobiście nadzorować wydobyciu rudium. Młody Lord odsunął się szybko od głównego pulpitu gwiezdnego krążownika i spojrzał w oczy młodszemu mężczyźnie, który nadal czekał na instrukcję od przełożonego.
– Dziękuję ci, Armok za informację, przyjmę go tutaj na mostku – zawahał się. – Niech się przynajmniej pofatyguje. – Głos mu drżał. Nawet tego nie krył. – Idź do niego i mu powiedz, że czekam…
– To nie będzie konieczne. On już to wie. Przewidział to…
– Oczywiście… Jak mogłem zapomnieć. On wie wszystko, przecież kiedyś był Jedi… Dziękuję ci, Armok. Jesteś dobrym oficerem. A teraz odejdź.
– Dziękuję, Lordzie Prax – oficer zasalutował i cofnął się w głąb pomieszczenia.
Wszystkie oczy oficerów zebranych na mostku zwróciły się w stronę Praxa. A było ich wielu, kobiet i mężczyzn w różnym wieku. I tak samo jak Prax przełknęliby w tym momencie ślinę, lecz mieli sucho w ustach ze strachu przed nim. Przed Wielkim Lordem Vaderem, którego sława wyprzedzała o całe lata świetlne. Cisza, która nagle otoczyła mostek, była głęboka jak czeluści piekielne i gęsta jak smoła. Czekali w ciszy przez niemal minutę na nieuniknione. Prax, zapadł się w fotelu i marszczył brwi. Czekał, nic innego mu nie zostało.
– Lordzie Prax – odezwał się po krótkiej chwili Armok, który wyszedł
z cienia.
– Tak? – westchnął Prax i uniósł głowę.
– On już tutaj prawie jest – Amrok spojrzał na monitor zainstalowany przy ścianie, który pokazywał korytarz.
– Wiem… Też widzę ten obraz, idioto – jęknął Prax.
– Przepraszam, sir, ja pomyślałem tylko, że...
– To już nie ma znaczenia…
– Za chwilę tutaj będzie…– Amrok przełknął resztki śliny. Tylko on ją miał. Można by powiedzieć, że zachował ją na czarną godzinę, która chyba teraz właśnie przyszła.
 – Pamiętajcie – zwrócił się do całej załogi. – Cokolwiek by się działo, nie wchodźcie mu w drogę. Ja będę z nimi rozmawiał. Tylko ja…
        
I w tym momencie włączyła się muzyka z filmu Gwiezdne Wojny, wiecie, ta na wejście Vadera, no, ta co zawsze, na pewno ja kojarzysz. Grali ja zawsze, gdy wchodził. Tam, tam, tam, taddddadmamamamamama… Tam, tam, tadam…

Drzwi otworzyły się z sykiem serwomechanizmów. Do środka wszedł odziany na czarno Sith w swoim czarnym stroju z tym dobrze znanym
i lubianym… no właśnie. Co on, kurde, ma na tej głowie? I oto zagadka stulecia. Lord Vader nosi? Hełm, kask, przyłbicę, ochraniacz, kapelusz, czapkę, kominiarkę, opaskę, okulary, maseczkę antysmogową? Chyba tylko Bóg jeden raczy wiedzieć, jak to się nazywa. No, to… co nosi na głowie…
         Wszyscy na mostku zesztywnieli ze strachu, kiedy Vader ruszył w kierunku Praxa długimi krokami. Zaprawdę był bardzo wysoki.
– Prax? – Wskazał palcem na mężczyznę. Głos Lorda Vadera był głęboki, jakby wydobywał się ze studni, ale tak naprawdę modulowały go urządzenia
w tym czymś, co to miał na głowie. – Czy moje rudy rudium są już gotowe do transportu? Imperator się już niecierpliwi. Ostatnia dostawa spóźniała się o niemal cały standardowy miesiąc.
– Panie, proszę o wybaczenie, ale mamy problem z wydobyciem. To znaczy z transportem i wydobyciem.
         Vader wciągnął powietrze z sykiem, kiedy usłyszał te słowa.
– W czym tkwi ten, jak to nazwałeś, problem?
– Panie, na rynku pojawił się nowy gracz, który daje lepszą cenę za rudę. Mieszkańcy planety go uwielbiają, sir. A my tutaj mamy tylko ten statek. Nie mamy środków, aby zaatakować. Oddają mu wszystko, czego tylko zapragnie.
– Nowy gracz? Kto, do kurki wodnej ośmiela się, do diaska i cholerci, skupywać rudy? Rudy, które należą przecież do starego. Dżizassss… – zadudnił i zaskrzeczał Vader. – Przecież ruda jest nam potrzebna do produkcji ciuchów dla armii.
– To chyba rycerz Jedi, panie… Omamił wszystkich.
– To niemożliwe, kruca zyks. – Vader wyciągnął prawą rękę przed siebie
i za sprawą Mocy uniósł Praxa, nawet go nie dotykając. – Jedi już nie istnieją. Zabiłem ich wszystkich dekady temu. Skoro stwarza ci problem, dlaczego nie wezwałeś kogoś na pomoc? Przecież niedaleko stacjonuje część floty…
– Nie zdążyłem – krztusił się Prax. – Miałem to zrobić, ale kiedy na to wpadłem, zjawiłeś się ty, panie …
          Vader rzucił nim o ścianę dzięki Mocy. Młody Lord odbił się od niej jak piłeczka do ping-ponga i upadł na stalową podłogę krążownika. Chwycił się za szyję i kaszlał. Vader prawie go zabił.
– Jak się nazywa? Kto to jest? Szczegóły, Prax!
– Nie wiem, ale miejscowi nazywają go…
– Jak?
– Mówią na niego Pan Brodacz…
– Pan Brodacz?… A on… To nie żaden Jedi, ty idioto.
– Znasz go, panie?
– Oczywiście. Pan Brodacz to nowa marka T–shirtów dla brodaczy. To jest nasza konkurencja. Sam u niego kupuję.
– U konkurencji?
– No tak, bo Pan Brodacz to porządny ciuch. Patrz, jak to wygląda.
         Vader szybkim ruchem rozchylił pancerze, a tam ukazała się koszulka
z nadrukiem Pan Brodacz.
– Panie – westchnął z zachwytu Prax – ona jest cudowna…
– No…wiem. Lepsza niż ten nasz badziew dla armii – zadudnił Vader.
 Prax podniósł się i stanął przed Vaderem.
– Ha, ha, ha. – zaśmiał się Lord Vader.
– Ale panie, co cię tak śmieszy? – próbował dopytać Prax.
– Bo wiem coś, o czym ty nie wiesz.
– Ale co? – Prax był zbity z tropu.
– Pan Brodacz to nowa marka w Galaktyce, która powoli przejmuje nasz system, a za kilka lat przejmie samego Imperatora. Muszę się skontaktować
z Panem Brodaczem. Musisz mi to jakoś załatwiać. Zaaranżuj spotkanie. Rozumiesz? Powiedz mu, że Wielki Lord Darth Vader chce pertraktować. On musi być naszym sojusznikiem, bo imperium upadnie, jeśli Pan Brodacz nie będzie po naszej stronie… Rozumiesz?
– Tak, panie, uruchomię znajomości.
– Dobrze. A teraz zrób mi mocnej kawy.
– Ile łyżeczek cukru?
– Nie słodzę…
– Oczywiście, już się za to zabieram.


Łączna liczba wyświetleń