sobota, 29 sierpnia 2020

Nieśmiały cykl o kawie cz. 2



Siedzę na łóżku i piszę, bo co innego można robić o czwartej nad ranem i to na dodatek w niedzielę? Piszę ostro i szybko, moje myśli są zdecydowane i składam je pod moimi palcami, które wędrują z jednego końca klawiatury na drugi. Swoją drogą, klawiatura niemal płonie, jedno kliknięcie klawisza trwa dosłownie ułamek sekundy, słowo za słowem, bez końca. Tekst się pisze, tworzy, powstaje niczym Feniks z popiołów i staje się realny tak samo jak ja czy ty. Klawiatura płonie, niczym ognie piekielne. Jest rozgrzana do czerwoności. Czuję nawet swąd plastiku oraz powykręcanych myśli, które kołatają sie gdzieś na krańcach mojej spaczonej świadomości. 
Taki to tekst, taka to myśl, w tej chwili przelewana na elektroniczne kartki papieru w Wordzie, na moim starym, zdezelowanym jak ten świat laptopie.
Po mojej lewej paruje sobie mała czarna. No, wiecie, o co mi chodzi? No o kawę przecie. Od zawsze chodzi mi o kawę.
I tak sobie stoi na biurku. Stoi i stoi. Stoi i stoi jak ta znana lokomotywa, co z niej bucha para i kłęby dymu. A ja sobie piszę, i piszę, i piszę. Kurde, muszę się jej w końcu napić – tej kawy, bo przecież zaraz wystygnie, a tego tobyśmy nie chcieli. Mój maleńki skarbie. Zerkam na nią kątem oka i patrzę przez chwilę. A ona co? No, stoi sobie i paruje.
No to piję łyczek, a za dziesięć minut drugi. Z każdym łyczkiem jest jej mniej i to jest minus, lecz wciąż paruje, a to jest plus, bo ciepła. No to tego, tak se biorę do ręki tę kawę po kolejnych długich minutach, bo piszę cały czas, i gubię się w innym wymiarze, lecz wracam z niego, aby napić się kawy i co? Upijam łyk i wiem, że się spóźniłem. Za późno wróciłem. Nagle przeklinam cały świat i każdego człowieka na ziemi, bo kawa. Tak, kawa, co to po mojej lewej stoi od ponad godziny, już jest zimna jak kostki lodu w zamrażarce. Zimna, jak królowa zimy, zimna jak coś, co tylko może być zimne, i ma chyba bezwzględne zero. −273,15 °C = 0 K. Już mi się jej nie chce pić, bo pisząc, zmarnowałem szansę na wypicie gorącej. Odleciałem zbyt daleko i nie było mnie długo. Za długo. Cały rytuał poszedł się paść w pizdu… Cholera. Przeklinam teraz cały wszechświat i to moje krótkie życie. Idę ją wylać, bo co mi po zimnej kawie, straciłem szansę, bo pisałem ten tekst. W sumie, jakby się nad tym głębiej zastanowić, to albo jedno, albo drugie. Albo kawa, albo tekst. Czasem trzeba wybrać między dobrem a złem. Między miłością a zawiścią. Między życiem a śmiercią. Między uśmiechem, a płaczem. Bo życie to ciągły wybór. Albo rybki, albo akwarium…

niedziela, 28 czerwca 2020

Nieśmiały cykl o kawie cz. 1.


"Rytuał"


Krwawe słońce wstało nad Nową Wsią, a to oznacza tylko jedno i nic poza tym. Tej nocy przelano kawę, być może nawet całe litry kawy i co do tego nie mam żadnych wątpliwości.
 Gdzieś w głębi serca i umysłu czuję, że codziennie ten jakże zacny czarny nektar leje się strumieniami przez ludzkie gardła, i to nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Przypadek? Nie sądzę...

Bo od kawy powinniśmy zaczynać każdy nowy dzień

                                                                                    J.S. Spider

          Budzik zaterkotał punkt ósma. Ni mniej ni więcej. Normalnie ósma zero zero… Jak nic. Zero zero. Otworzyłem moje zmęczone alergią ślepia i spojrzałem przeciągle na zegarek od lat stojący na półce z książkami. Dzwonił jak jasna cholera i świdrował uszy oraz okolice mojego małego mózgu. Swoją drogą uszy już mi prawie totalnie więdły. Nie myśląc wiele i nie czekając na oklaski, w zaistniałej sytuacji pozostało mi tylko jedno do zrobienia. Wstałem, rzuciłem się do półki i wyłączyłem budzik dłonią. Szczerze? Miałem ochotę wyrzucić go przez okno, jednak w ostatniej chwili się powstrzymałem. Potem zrobiłem coś, czego nikt z Was na pewno się nie spodziewa. Znowu poszedłem do łóżka i przykryłem się kołdrą, bo, jasna cholera, nie chciało mi się w sumie wstawać. Jednak powierciłem się trochę na łóżku i stwierdziłem, że sen minął bezpowrotnie… Odszedł… 


 Tak oto przywitał mnie kolejny dzień. Jakże się ucieszyłem na tę myśl, że dzisiaj znowu czeka mnie przygoda, jaką jest życie. Swoją drogą dobrze, że się obudziłem, bo śnili mi się bracia Kaczyńscy. Jarek Mr. Prezesinio oraz świętej pamięci Leszek. Widziałem ich, jak grali w piłkę nożną w reprezentacji Polski na pozycji obrońców. Skąd ten sen do mnie przyszedł – nie wiem, ale to było straszne. Musicie mi uwierzyć na słowo. W życiu się tak nie bałem jak tej nocy, kiedy kawa lala się strumieniami po całej ziemi.
         Ziewnąłem przeciągle. Nadeszła w końcu pora, aby wstać łóżka, więc odrzuciłem na bok kołdrę. Gwałtownie i szybko. To miało mnie pobudzić do działania i ruszenia tyłka z łóżka. Podziałało. Usiadłem, a bose stopy spuściłem na dywan i przez chwile przyglądałem się długim paznokciom. Pomyślałem, że przy pierwszej lepszej okazji muszę je obciąć. I tak przez chwilę, kontemplując, wracałem do świata żywych. Do życia. Dłońmi przetarłem jeszcze śpiące oczy, przez co posypały się z nich te całe śpiochy. Wiecie, o co mi chodzi. O te takie sklejone grudki czegoś, co czasem zlepia powieki. Ziewnąłem jeszcze ze dwa razy, a potem jeszcze ze trzy i się ubrałem. To znaczy nałożyłem spodnie dresowe, które bardzo lubię i T-shirt z napisem „Pan Brodacz”. Szybko zszedłem do kuchni, ziewając. Pierwszą czynnością, jaką zawsze wykonuję, kiedy jestem na dole, to włączenie ekspresu do kawy. A potem siku. Tym razem też tak było.
Kawa to mój codzienny rytuał. Wcisnąłem przycisk power w ekspresie i podstawiłem szklankę. Rozpoczął się proces napełniana naczynia kawą. Obok ekspresu stoi też czajnik elektryczny. No to też go włączyłem, gdyż musiałem zagotować sobie jeszcze wodę na herbatę do śniadania. Kiedy woda w czajniku się zagotowała, zrobiłem pyszną herbatkę i dwie kromki chleba z masłem czekoladowym. Uwielbiam jeść słodkie na śniadanie. Nie wiem jak wy, ale ja to nic innego o poranku nie jem, jakoś tak nie mogę przełykać szynki ani kiełbasy, one mnie rano odstręczają.
 Zjadłem w końcu to śniadanie i przyszedł czas na coś, co lubi każdy kudłacz: kawa. Jej aromat w trakcie jedzenia roznosił się już po domu. Kiedy zjadłem śniadanie, gotowa kawa parowała z ekspresu. Podszedłem i wziąłem szklankę w dłonie. Upiłem jeden malutki łyczek i poczułem totalną rozkosz w ustach: silny smak kawy.
Tak właśnie codziennie zaczynam nowy dzień. Od kawy, bo nie ma nic lepszego niż kawa z samego rana. Od lat mam taki rytuał, kiedy więc mam akurat wolny dzień, korzystam z ekspresu i dobrze mi z tym.  





sobota, 18 kwietnia 2020

Góry! To one mnie wzywają przez cały czas.



     Czuję ich zew całym sobą. Czuję, że wzywają mnie na szlak. Czuję go rano, kiedy się budzę, i czuję go wieczorem, kiedy kładę się spać. Czuję go codziennie przez cały czas. Czasem budzę się w nocy, patrzę przez okno i myślę sobie, dlaczego jestem tutaj, a nie tam, gdzie być powinienem. Góry! To one mnie wzywają przez cały czas. Jakże pragnę je poczuć całym swoimi ciałem i umysłem. I wiecie co? Już nie mogę wytrzymać i chcę się wyrwać na kilka dni na szlak, aby totalnie się wyciszyć i nie myśleć za bardzo. Chcę tylko wędrować. Przyszła w tym roku piękna wiosna, konkretna, taka, jaką lubimy. Słońce od kilku dni nic tylko świeci i nawet na horyzoncie żadnych chmur nie widać, tych takich deszczowych. I chyba to jest dobra wymówka, żeby się gdzieś wybrać. A to, że pogoda jest piękna, każdy widzi i czuje na własnej skórze. I nie wiem, czy macie tak jak ja, że chcecie uciec. Po prostu uciec i zaszyć się na kilka tygodni w jakiejś chatce, między drzewami. Pewnie są wśród was ludzie, którzy pragną w tej chwili znaleźć się gdzieś wysoko, gdzieś na jakimś szczycie. Są i to na pewno.







 Przy tym, co się teraz dzieje na świecie oraz w naszym kraju, gdzie zalewa nas koronawirus z każdej możliwej strony, to jak nigdy mam ochotę włożyć wygodne buty, wsiąść w auto i po prostu pojechać gdzieś, gdzie zaczyna się jakikolwiek górski szlak. Może do Zawoi na przykład, albo i jeszcze dalej… Zakopane? Tatry? Albo jeszcze dalej, hmm, Ustrzyki i Bieszczady? Czemu nie? Jeszcze nie wędrowałem po Bieszczadach, a słyszałem, że są piękne jak jutrzenka i dzikie tak samo jak dziki zachód z westernów z Clintem Eastwoodem.
Tak bardzo pragnę zarzucić wielki plecak na plecy i ruszyć szlakiem przez wzniesienia, doliny, szczyty i przełęcze. Między drzewami, między skałami, gdzie niebo nade mną i tylko niebo. I pragnę iść, ciągle iść w stronę słońca, aż po horyzontu kres. Chcę być gdzieś wysoko, bliżej Boga Wszechmogącego i Jego potęgi, bliżej natury i tego, co w sobie kryje. Jakże chciałbym iść i nie myśleć o tym, co nas czeka za kilka tygodni i miesięcy. Jakże chciałbym iść i żeby moje myśli stały się czyste jak źródlana woda. Po prostu iść i cieszyć się tym, że jestem akurat tu i teraz, jako człowiek, który kocha życie.
         Pragnę poczuć znowu szlak pod stopami. Pragnę poczuć zapach wiosny w górach. Pragnę słyszeć ptaki na drzewach zielonych od świeżych wiosennych liści. Ja jestem, byłem i będę, i pragnę gór od rana do wieczora. I kiedy władza otworzy dostęp do lasów, to pierwsze, co zrobię, to wsiądę do auta i pojadę gdzieś, gdzie tylko zaczyna się droga, a stamtąd to już czerwonym szlakiem na szczyt. I zobaczę wtedy z niego Polskę, naszą kochana Polskę, jak okiem sięgnąć. I krzyknę dla siebie i dla was, na całego gardło: kocham cię, Polsko, kocham cię, Życie…

niedziela, 12 kwietnia 2020

Tak sobie teraz siedzę...







I tak oto po kilku miesiącach zastoju na blogu, zdałoby się w końcu coś wrzucić. Może nie jakiś mega długi tekst, bo to nie oto chodzi, ale dobrze byłoby wrzucić w sumie cokolwiek. I tak mnie właśnie naszło przy tej pięknej pogodzie.
 Na wstępie chciałem Was bardzo mocno przeprosić za to, że od dawana nic nie publikowałem. Niestety, ale ostatnie miesiące nie były dobre dla mojego bloga. Po prostu, jakoś tak kurde bele, weny nie było do tworzenia na Kudłate Myśli. Nie mogłem się zmobilizować, żeby coś dla Was napisać, co nie oznacza wcale, że nie pisałem w ogóle. Pisałem, pisałem, ale opowiadania, oraz całkiem inne teksty. Dopisywałem też kilka zdań do mojej nowej sztuki, która nosi tytuł Odgrzewany Kotlet. Sztukę napisałem dla fajnej ekipy młodych aktorów z Kęt, na ich życzenie, i być może po tym wszystkim co się teraz dzieje, wystawimy ją wspólnymi siłami na jesień w Kętach. Jednak ja nie o tym, nie o tym. Całkiem co innego chodzi mi po głowie.
 Tak sobie teraz siedzę w ogródku, i cieszę się z tego, że mam w ogóle taką możliwość. W końcu mieszkam na wsi, a nie w wielkim mieście, więc korzystam. Pisałem przed kilkoma chwilami kolejne opowiadanie, i w sumie stwierdziłem, że dzisiaj jest dobra okazja, aby sklecić coś na bloga. Będzie krótko, bardzo krótko, tym razem to nie tasiemiec, a tylko, albo aż tylko, życzenia.
Bo w sumie jedno tylko chciałem wam powiedzieć. Wesołego Alleluja i mokrego Śmigusa Dyngusa. Co by was rodzina trochę jutro wodą pokropiła w te jakże dziwne święta.
 Ale wiecie co? Są one przynajmniej w tym roku tak mocno rodzinne i to bardziej niż kiedykolwiek, jeśli wiecie o co mi chodzi.   
Przynajmniej mamy fajna pogodę, czyli nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. W sumie to pogoda, jak nigdy na Wielkanoc.
 Tyle ode mnie na dzisiaj w tym wpisie. Trzymajcie się ciepło i jeszcze raz wszystkiego dobrego, a przede wszystkim zdrowia miśki kolorowe.
   Pozdrawiam serdecznie z mojego ogródka w Nowej Wsi. Bo tak sobie siedzę przed domem i pisze dzisiaj, i oczywiście do całości nie mogło braknąć kawy, którą widzicie na zdjęciu.

Łączna liczba wyświetleń