czwartek, 29 listopada 2018

NIE TRAĆ NADZIEI. ZIMA IDZIE



       Wiecie co? Szlag mnie jasny trafia, bo już koniec listopada, a tu śniegu jak nie było, tak nie ma. Co to, kurde, ma być? Co to jest, do kroćset, ja się pytam!
Kiedyś, dawno, dawno temu, w odległej galaktyce, czyli jakieś kilka lat temu, to już w październiku ciapało śniegiem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale była wtedy radość. Pamiętam to jak dziś! A teraz co? A to! Dupa i tyle w temacie. Teraz na śnieg to się czeka latami i dalej nic.   Widać zima ma nas w nosie od dobrych kilku lat i się tym wcale nie przejmuje. Smutne, ale jakże prawdziwe, zwłaszcza dla ludzi, którzy są w niej zakochani na zabój.
         Kiedy byłem mały, to zawsze gdy kładłem się spać, modliłem się do Boga o śnieg. Prosiłem go, żeby padało przez całą noc. Wiem, że to takie dziecinne modlitwy, ale miałem wtedy kilka lat, więc priorytety były całkiem inne niż teraz. I, co ciekawe, Wielki Wszechmogący zawsze spełniał moje prośby. Czasem z poślizgiem, to prawda, ale jednak.
         Śnieg, który spadł przez noc, przytłaczał swoim ogromem. Było go tak dużo, że aż widok przez okno zapierał dech w piersi. A teraz co? Lipa. Biedne dzieciaki. Ciapnie trochę tu i trochę tam. I to tak mało, że nawet bałwana się nie da ulepić.
Co się z tym światem dzieje? Chyba staje na głowie i nic z tym nie możemy zrobić. Chodzi mi tutaj nie tylko o śnieg, którego już nie ma, i o anomalie pogodowe, ale o różne takie rzeczy, co się dzieją w Europie i na całym globie. A jest tego sporo. Jednak nie będę tutaj poruszał tych dziwnych, smutnych tematów, o których prasa trąbi na okrągło. Bo nie chcę o tym pisać i już. Pamiętajcie, że ten blog to raczej pozytywne myśli i fluidy, jakie staram się wam przekazać prawie każdym wpisie. Niestety, internety zalewa fala czystego zła z czeluści piekielnych. Przykre.
 Lecz od czasu do czasu dobrze jest, kiedy w tym całym internetowym chaosie pojawi się tekst z pozytywnym przesłaniem. Nie mówię, że moje wszystkie wpisy takie są, ale niekiedy zdarzy mi się napisać coś w miarę fajnego, to znaczy pozytywnego. Przynajmniej tak mi się wydaje. Mogę się mylić oczywiście. 

***

         Eh, gdzież się podziały te zimne zimy, kiedy to temperatura na słupku spadała poniżej dziesięciu stopni Celsjusza? Gdzież jest ten śnieg, który odgarniały zawsze pługi w nocnych godzinach, a pomarańczowy blask ich kogutów rozganiał ciemne kąty naszych domów i płotów.
 Brakuje mi jak cholera tego białego puchu. Przecież zima to najlepsza pora roku, więc czemu nie lecisz, śniegu biały? Spadnij, proszę cię, spadnij i przynieś ze sobą klimat świąt Bożego Narodzenia, bo już nastał czas.
         Taka mnie naszła teraz refleksja, że śnieg jest zupełnie jak ziemniaki. Można go wykorzystać na wiele różnych sposób. Można na przykład z rodziną ulepić bałwana na polu, jak to się zwykło u nas mawiać. Można porzucać kulkami z rodzeństwem. Są jeszcze przecież narty. Jest też deska i są sanki.
I kulig też. Totalnie białe szaleństwo to jest to, czego próżno szukać w lecie, więc jak tu nie kochać śniegu?
          No niech spadnie wreszcie z niebios. Na Boga Wszechmogącego, niech spadnie, bo tak jakoś łyso bez niego.
Nie ma go jeszcze, ale do kroćset, nie tracę wiary i wy też nie traćcie, kochani. Zawsze warto mieć w kieszeni nadzieję. Tak na czarną godzinę. Ja ją mam i wierzę w to, że w wigilię Bożego Narodzenia to będą ciapy, wielkie białe płaty, i zrobi się prawdziwie świąteczny klimat.
Pozdrawiam zakochanych w zimie.

piątek, 23 listopada 2018

Bestia


Bestia


        Otworzyły się wielkie wrota, gdy pieczęcie zostały złamane. Czarna i zimna za nimi ciemność zionęła, której niczyj wzrok przebić nie mógł. Światło przed tą ciemnością strach czuło tak wielki, jak sama Canis Majoris.
Ruszył się w niej cień jakowyś. Chciał się wydostać. Czerwone dwa ślepia spojrzały z tej otchłani. Wtem próg przekroczyła i wyszła bestia potężna ze swymi sługami. Powstała z najczarniejszego dna piekielnych czeluści. Spostrzegła, że może się zadomowić na pewnej planecie błękitem oblanej. Ze skowytem szczęk metalicznych ruszyła z impetem. Udała się w podróż po ziemskim padole, pochłaniając wszystkie kontynenty.
Była świadoma, posiadła w akcie ohydy WASZ ludzki świat jako własny. Zbrukała go i skrzywdziła. Gwałt zadała, a jeszcze na koniec zatruła. „Giń, planeto w życie bogata! Będę to życie jadła! Śmierć życiu! Śmierć!” – tak bestia krzyczała.
Cwana była i chytra. Rozpędu nabrała z kostuchą wplecioną w łapy okrutne. Ludzkich dusz pragnęła. To ich najbardziej pożądała. Wchłaniać uwielbiała jedną po drugiej, zawsze tak samo, nieważne, czy młode, czy stare.
 Próżno przed bestią ucieczki wam szukać, śmiertelnicy. Nikt się przed nią nie schowa. Wędruje dzisiaj razem z obrotem kuli błękitnej coraz to dalej i dalej.
Nawet kilka dekad temu zrodziła córy tak bardzo na zgubę ludzkości przeklęte. I zrzuciła bestia z niebios te córy. Rykiem straszliwym orały powietrze, a ryk ten był tak przenikliwy, aż krew w żyłach mroził. Ktoś krzyknął w zachwycie dawno przed ich lotem, że atom będzie chronić ludzi niczym anioł, lecz pytam: jakim, do kroćset, sposobem, anioł śmierć niesie? Odpowiedź jest prosta. Ludzie! To nie anioł, lecz demon zagłady ze śmiercią w konszachtach.
Znasz dobrze człowieku te córy i ich przeznaczenie!
Te dwie, co na świat jako pierwsze przyszły, pokazały, co czynić potrafią, gdy brzuchy ich rozdarł nieujarzmiony atom. A miasta wiśni kwitnącej w jedno serca uderzenie serc tysiące wstrzymały.
 Uwierz w to, człowieku śmiertelny! Świat zginie z ręki bestii, która już dzierży w swych łapach miecz i siecze nim wszystko, co może. Wyryte na ostrzu miecza słowa „wojna, głód, zaraza i śmierć” zwiastują koniec. Koniec wszystkiego.
Lecz któż bestię tę stworzył? – pytam was śmiertelników?       
Czy zrobiłem to Ja? A może mój brat Lucyfer? Bądź kuzyn Belial? Spójrz w lustro, przemijająca istoto, za którą śmierć kroczy. Przyjrzyj się dobrze sobie. Czy widzisz tę poczwarę przed sobą? Masz odpowiedź, kto bestii ojcem i matką.
Jedno wam teraz powiem. Ludzie, nikczemnicy! Niech człowiek przeklęty na wieki wieków będzie razem ze swoją Technologią, bo ona jest bestią, która zrzuciła na świat swe atomowe dzieci. A powiem ci jeszcze, że pierwsze odebrały życie w Nagasaki i Hiroszimie, lecz są jeszcze tysiące miast na ziemskim padole, co je zgładzić i w pył radioaktywny zamienić można. Jam jest Szatan! Zło Pradawne, które siedzi na piekielnym tronie, lecz już niepotrzebne, bo TY, śmiertelniku, upadłeś niżej ode mnie.

niedziela, 18 listopada 2018

Zasilanie awaryjne i Spikey, który lata



Dawno już nie napisałem żadnego tekstu, a to przez brak polotu. Był on spowodowany dwoma czynnikami zewnętrznymi. Zacznę od tego, że mój, sąsiad ma psa, który ma skrzydła i lata. I właściwie przez tego psiaka, nie mogłem się skupić na pisaniu. No bo ten pies to taki mały sukinkot, który na imię ma Spikey. Sąsiad codziennie tego psiaka wyprowadza na srakę przed jego dom, na naszą wspólną ulicę. A że ma dom naprzeciw okna mojego pokoju, to codziennie to widzę i słyszę. W moim pokoiku piszę własne, autorskie teksty. Ale, kurwa, czasem to się skupić nie mogę, bo od rana słyszę, co on, ten sąsiad, gada do tego psa, który od zawsze unosi się nad jego prawym ramieniem niczym latawiec na jesiennym wietrze. I szlag mnie trafia, bo, kurwa, jak mu ten pies odlatuje gdzieś dalej, wyżej niż dwa metry, to ten sąsiad drze ryja. Jedzie na całego. Spikey, Spikey, Spikey… i, kurwa, tylko Spikey, wróć do mnie. Ciągle słyszę, jak go woła, żeby mu nie spierdzielił za daleko. Wpienia mnie ten Antek i jego Spikey. Bo Spikey – to imię – codziennie po milion razy jak nic słyszę
i przez to mnie coś strzela i się nie mogę skupić na pisaniu. No, ale co wam będę o tym pisał. Takie uroki życia na wsi. N-V-M… never mind.
Ale… Suma summarum, po pierwsze primo i drugie secundo, tak naprawdę nie pisałem już od dawana z jeszcze innego bardzo ważnego powodu. Po prostu brakło mi zasilania.
W pewnym momencie mój czerep w ogóle się wyłączył w któryś słoneczny dzień. Ale tylko prawie, bo był jeszcze na zasilaniu awaryjnym i tylko podtrzymywał główne funkcje życiowe mojego ciała. Takie jak oddychanie, ślinotok, wydalanie kału i moczu, aha, i jeszcze jedzenie. Ale przez to zasilanie awaryjne to i tak padłem na łóżko i tak żem se leżał przez pięć tygodni. Jakoś tak się złożyło, że stało się to zaraz po zrzuceniu węgla do piwnicy, który swoją drogą zrzucałem kilka tygodni. A były to tylko dwie tony. Jedzenie to mi siora i mama przynosiły do pokoju i tam jakoś je jadłem na wpół leżąc, no… na wpół leżąc. No, leżałem cały czas, bo jak to bez mózgu funkcjonować, który nie na sto procent śmiga. No nie da się i już. Koniec i kropka. Ale na całe, kurfamilia, szczęście, miałem pod ręką ładowarkę z Nokii 3310. Na biurku se leżała jak gdyby nigdy nic. Skapnąłem się, że tam leży, ale dopiero po kilku tygodniach, jak byłem na tym awaryjnym. Swoją drogą… Pamiętacie ją? Tę ładowarkę? Stara, brzydka i jakaś taka nijaka. Ale nieważne, jak ona wygląda, ważne, że tam była i już.
I kiedy tak leżałem na łóżku po wielu już dniach na tym zasilaniu awaryjnym, sięgnąłem w końcu po nią, żeby doładować mózg, i kiedy już ją prawie miałem w dłoni, niestety zachwiałem się na krawędzi łóżka i spadłem na podłogę, ona też. Bolało jak cholera, kiedy przywaliłem zwłokami o dywan
i podłogę, ale to nic. Od maleńkości twardy jestem i zahartowany w bojach
z gnomami i orkami, których usiekałem już chyba milion albo nawet trochę więcej w moim ogródku, który od czasu do czasu nachodzą. Zwłaszcza zimą kiedy jest minusowa temperatura. Kradną mi wtedy węgiel, wiec z nimi walczę i je zabijam jednego po drugim. Tak, tak, dobrze myślicie. Jestem łowcą orków i gnomów i je morduję w sowimi ogródku. Nie mylicie się co do tego, ale dobra… ale ja nie o tym. Wróćmy do dywanu i leżenia oraz ładowarki.  
I gdy tak sobie leżałem na dywanie w moim małym pokoju cztery na cztery, udało mi się na tym całym zasilaniu mózgowo-awaryjnym sięgnąć po tę ładowarkę, gdyż też spadła i to całkiem niedaleko ode mnie. Na całe szczęście! Tuż obok mojego prawego profilu. Łypnąłem na nią okiem i tak patrzyłem przez chwilę. Leżała tak sobie i tylko czekała, aż ja wezmę, i tak się też stało. Cała operacja sięgania trwała kilka dobrych minut, bo miałem wszystko zgrabiałe, zwłaszcza palce w dłoniach, ale w końcu ją dopadłem. Złapałem sukę i już więcej nie puściłem. Trzymałem mocno. Szybko podpiąłem ją do gniazdka, cały czas leżąc. Gniazdko na całe szczęście jest niedaleko. Ciężko było, ale jakoś dałem radę. Drugi koniec, ten cienki, wpiąłem do dziurki w tyle mojej głowy
i dzięki temu zasiliłem mój mózg i już przez to nie byłem na zasilaniu awaryjnym. Po niespełna pół godzinie ładowania odzyskałem siły i wigor jak
u nastolatka. Leżałem se tak przez jeszcze kilka chwil. Zamknąłem oczy
z rozkoszy, czując potencjał naładowanego mózgu. I wtedy powiedziałem cicho do siebie:
– Cholera? Dlaczego? Boże, dlaczego tego nie zrobiłem wcześniej?
I przyszła odpowiedź z góry. Jakiś basowy, dudniący głos rozdarł moją czaszkę jakby na dwie części. On przemówił. To był Bóg wszechmogący.
– Bo ci się, chuju, nie chciało – usłyszałem gdzieś na granicy świadomości i lekko się zdziwiłem. Czyżby sam Bóg był aż tak na mnie wkurwiony? Za co, kurde, za ten węgiel, który zrzucałem przez ponad miesiąc? Za to, że zabiłem kilku orków i jednego gnoma w ogródku i nie zakopałem zwłok. Za co? Chciało mi się wyć, że Bóg tak do mnie. No wiecie, bezpośrednio…
– Przepraszam – wymamrotałem ze smutkiem.
– Ty ciulu – usłyszałem ponownie. – Jeszcze nic żeś nie zrobił? Ja ci, kurwa, zaraz dam, ty mały gnoju!
Jakoś tak po tym zdaniu podniosłem powieki, bo coś mną zatrzęsło. Zobaczyłem twarz ojca nade mną i jego wielki czerwony nochal, który wyglądał jak długa marchewka. Mrugnąłem powiekami jak kret, o ile krety mają powieki i mogą nimi mrugać.
– Przepraszam cię, tato – rzuciłem jeszcze raz, lecz wiedziałem, że to żadne usprawiedliwienie.
– Nie było mnie dwa i pół miesiąca, a ty, dwudziestoletni gówniarzu, nic w domu nie zrobiłeś. Jak możesz tutaj leżeć od miesiąca i nic nie robić? Matka to cię powinna z domu wyrzucić. Do roboty, młokosie!
I wtedy zaczął się wywód. Leżałem se tak pod ojcem i słuchałem, jak drze na mnie ryja.
– Matka mówi, że węgiel zrzucałeś miesiąc i to z hakiem!
– No tak – jęknąłem z żalu. – No bo mój mózg miał już wtedy połowę mocy, tato.
– Co? Co do tego ma twój mózg?! – krzyczał na mnie ojciec. – Przecież do zrzucania węgla nie trzeba mieć mózgu! Przy takiej robocie to pracują mięśnie, a nie mózg. Mózg jest od myślenia w szkole, a nie podczas pracy. Ogródek nie zryty! Miałeś tyle czasu, od kiedy wyjechałem do Wiednia. Ty leniu śmierdzący! Ty skunksie zakichany!
– Ale tato…
– Wstawaj i przestań się wygłupiać z tą cholerną ładowarką. – Ojciec trochę spuścił z tonu. – I dlaczego, do kroćset, leżysz na ziemi i masz ją we włosach? Spadłeś z łóżka? Śniło ci się coś, czy jak?
– Spikey – burknąłem szeptem i spojrzałem na ładowarkę wpiętą do gniazdka w ścianie. Kiedy ojciec na chwilę odwrócił wzrok, patrząc na zegarek, dotknąłem tyłu głowy i wyczułem gniazdko USB na potylicy. Jest dobrze. Jeszcze nie świruję. Dobrze, że ojciec nie wie, że jestem cyborgiem, pomyślałem szczerze.
– Za trzy minuty widzę cię na dole w ciuchach roboczych. Idziemy do ogródka zrobić porządek z liśćmi, trawą, ziemią, tujami i drzewkami. Rozumiesz to, młody człowieku. Hmm?
– Dobrze, tato. Zaraz zejdę. Daj mi tylko chwilkę. 
         Ojciec wyszedł. Trzasnął drzwiami. To nie był dobry znak. Stary był wnerwiony jak nigdy.
Ale na całe szczęście, kiedy wyszedł, i tak odetchnąłem z ulgą.
 W rogu oczu wyświetliło mi się na zielono: MÓZG 100% mocy. Bateria full. Menthos, The Freshmaker. Ucieszyłem się jak małe dziecko. A wszystko dzięki niezawodnej ładowarce z Nokii 3310. Wypiąłem ją szybko z głowy
i usiadłem jeszcze przed komputerem. Po chwili go włączyłem. Kiedy ekran rozżarzył się Windowsem 7, nie czekałem dłużej. Odpaliłem Worda i wtedy wena wróciła. No to napisałem szybko powyższy tekst, a kiedy skończyłem, po kilku minutach ktoś zastukał mi w szybę. Odciągnąłem firankę i zobaczyłem, jak za szybą unosi się Spikey na tych swoich cienkich jak letnie skarpetki skrzydełkach. Gdzieś w tle dobiegł mnie krzyk Antoniego. Spiiiiikeeey!


sobota, 3 listopada 2018

IRON MAIDEN –– WYPRAWA. AKT V: Zakręceni jak gówno w przeręblu. Sektor C4, rząd 29 i moje rurki – zajebiste rurki.



       
Bilety trzymałem w tylnej kieszeni moich rurek. Tak, rurek. Hmm, wiem, że może wydać się to dosyć dziwne dla tych ludzi, co mnie kiedyś znali albo nawet teraz znają, a dawno mnie nie widzieli, ale tak, dobrze czytacie, mam takie spodnie rurki, które bardzo lubię i dosyć często w nich chodzę. Chociaż daleko im od ideału, to i tak pasują mi jak ulał.


Ech, aż strach pomyśleć, co by było, gdybym się w takich rurach pokazał  kiedyś mojej starej ekipie, z którą nie jedno przeszedłem za młodu. Chłopaki to chyba od razu spuściliby mi za takie spodnie wpierdol. Nie no, żartuję. Bardziej prawdopodobne byłoby to, że wyśmialiby mnie do reszty. Kiedyś takie rurki w ekipie metali to był wstyd jak jasna cholera. Wstyd! Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdybym w takich spodniach pokazał się na wsi czy nawet w samych Kętach, na dobrze znanych i lubianych kortach, gdzie spotykała się cała punkowo-metalowo-rockowa śmietanka towarzyska. No, ale cóż, czasy się zmieniają i wygląd ludzi też. Lata lecą i z czasem człowiek ubiera się zupełnie inaczej niż kiedyś.
         Ano tak! Przecież kiedyś, dawno, dawno temu, byłem stuprocentowym metalem. Wiecie, jak to jest? Zwłaszcza ci, co też byli metalami lub nadal są. To znaczy, bardziej chodzi mi tutaj o ubiór, jaki nosi taki metalowiec. Czarne jak nocne niebo ciuchy, glany do kolan i skórzana kurtka, która swoją drogą gdzieś w drodze przez życie po prostu mi przepadła. Hmm, dziwne, że nie wiem, co się
z nią stało… Może ją komuś oddałem albo zostawiłem na jakimś koncercie, bo po prostu o niej zapomniałem. Różnie to bywało z powrotami do domu. Sami pewnie rozumiecie. A może jest nawet ta skóra gdzieś w domu, lecz pokrył ją kurz. Może nawet leży w mojej szafie i czeka, aż ją ponownie założę. Kto wie…
Ech, stare dobre czasy. No, dobre były i już. Tak to się kiedyś metalowało i po tym metalowaniu zostały mi już chyba tylko długie włosy, które mi
o tamtych pięknych czasach przypominają. Aha, no i przecież jeszcze mam duszę z metalu. A, i jeszcze metal heart, które to po dziś dzień słucha Ironów
i AD/DC. Niestety, już się nie ubieram jak prawdziwy metal. Tamte czasu i ciuchy przeminęły. Mam nadzieję, że starzy kumple mnie teraz nie osądzą za te moje rurki. Chodzę w nich często, bo je lubię. To są jeansy wranglera, kupione w Bielsku na Sarnim Stoku. Z przeceny były, to wziąłem, a jakżeby inaczej. I przyznaję się do tego bez bicia, że w nich hasam jak młoda sarenka.
Ale ciuchy prawdziwego metalowca już chyba nigdy nie wrócą, zwłaszcza glany i skóra. Świat się zmienia, czuję to w wodzie, czuję to
w powietrzu, czuję to w ziemi. Mówią mi o tym różne zwierzęta i ludzie.
I widzę, co się dzieje naokoło. Lata lecą i jest zupełnie inaczej niż kiedyś. Prawdziwych metali już za kilkanaście lat może nie być.
                                                        
                                                                  ***

            – Gdzie siedzimy? – zagadnął do mnie Andrzej. – Sprawdzisz to, Kudi, co?
            – Już patrzę – odparłem po chwili i wyciągnąłem nasze trzy wspaniałe bilety z tylnej kieszeni moich rurek. I tak patrzyłem na nie przez kilka sekund.
             W ogóle, tak na marginesie, to byłem wkurwiony na maksa, bo nie miałem na sobie koszulki Iron Maiden, tylko taką marynarską sraczkowatą
w białe i niebieskie paski, co zresztą widać na załączonych zdjęciach. No, ale nic. Co miałem zrobić, że nie zdążyłem sobie kupić jakiejś fajnej ironówki na koncert? Takie to życie! Of course, w Tauron Arenie były do kupienia koszulki ironówki, ale kurde po 150 zł chodziły i były z takiego sobie materiału, więc od razu na wstępie zrezygnowałem z ich zakupu. Lepiej zamówić przez neta coś konkretniejszego za jakiś czas i się bardziej nacieszyć. Szkoda tylko, że na koncert się nie udało. Po prostu już nie zdążyłem dokonać zakupu.
Staliśmy sobie tak we trójkę. Patrzę na te bilety i mówię do chłopaków:
            – No to tak, panowie. Siedzimy w sektorze C – patrzę na ścianę Tauron Areny, a tam same, kurwa, wielkie A, normalnie wszędzie naokoło A… A to
z jednej strony, A to z drugiej. Myślę sobie, gdzie, kurde, może być C, ale nic, patrzę dalej na bilet. I mówię na głos: – Rząd 29, ale to się potem znajdzie. Słuchajcie, najważniejsze to znaleźć teraz sektor C. Resztę ogarnie się potem.
            – Hi, hi, hi – zaśmiał się Andrzej. – Gdzie to jest? Bo ja nie wiem.
            – Chyba tam – Darek wskazał ręką w jakimś mniej określonym kierunku. Po prostu machnął ręką i tyle.
            – Ano, okej – przemówiłem i głośno przełknąłem ślinę ze strachu, bo nie miałem pojęcia, gdzie iść. Cóż, zdarza się. No, ale mówię do chłopaków po chwili:
            – Ja tutaj już byłem dwa razy. Znam to miejsce jak własną kieszeń. No, to chodźcie za mną. Ja prowadzę. Możliwe, że wiem, gdzie jest ten C.
            Ale prawda była, kurwa, taka, że nie wiedziałem, gdzie iść. Ale równo rżnę głupa, że niby wiem, co i jak, bo niby tutaj już byłem dwa razy. Heh, kurwa, światowiec się znalazł. Może po prostu chciałem poczuć się naprawdę ważny i doceniony przez ekipę? Może… Więc ruszyłem, a chłopaki za mną.
            – Hi, hi, hi – zaśmiał się Andrzej po raz kolejny. – Oki, no to idziemy. Prowadź, Kudi – przemówił do mnie.
            – Prowadź, Adrian – wtrącił jeszcze Darek.
            No to ruszyłem. I tak ich prowadziłem. Ich i siebie, gdzieś tam… Pomyślałem, że nie powinno być trudno znaleźć sektor, więc twardo szedłem
w jakimś tam kierunku. Jednak coś było dalej nie tak. Coś tam nie grało, jak trzeba. Bo wszędzie ciągle te sektory A…A15, A16, A17 i tak dalej, i tak dalej. Co jest, kurwa, myślę, no, ale nic, idę dalej.
            – Kudłaty, dobrze idziemy? – zagadnął do mnie Andrzej O. jak Oleksy. – Na pewno tędy? Dobrze idziemy?
            I Andrzej tak nudził cały czas. Szlag mnie trafiał.
            – Tak, na pewno, zaraz dojdziemy do C – mówię, patrzę, i co? Wszędzie A. Ale myślę sobie, że pewnie jak jest A, to zaraz będzie B, a potem na pewno już tylko C. W głębi mojego Ja czułem, że się zgubiliśmy (ale, kurwa, jak można się zgubić w Tauron Arenie? Przecież tam nie ma żadnych korytarzy. To jest, rany boskie, tylko wielkie koło i tyle).
             Nie wiem, jak to zrobiliśmy, ale nam się chyba udało zgubić. Co za siara, co za wstyd! Wiecie, jak to jest od czasu do czasu. Wcześniej byłem pewny co do tego, że zaraz będzie C, to teraz głupio mi przed chłopakami było się przyznać, że nie wiem, gdzie jesteśmy. Bo, kurła, nie wiedziałem, gdzie ten cholerny sektor C jest, i tyle w temacie. Szliśmy sobie i po chwili doszliśmy do ślepej uliczki. Ja pierdzielę, myślę. Normalnie WTF × 3. Mówię se, kit, nie odzywam się na razie, może się nie skapną, że tutaj nie ma sektora C i rżnę głupa dalej, patrząc na bilety. Ale wtedy Darek przerwał niezręczną ciszę, która zapadła nad nami jak całun śmierci.
            Moje ciało lekko zadrżało, kiedy się odezwał.
            – Adrian? – przemówił Darek W. jak Wojnar i zerknął wtedy na mnie kątem oka.
            – No – powiedziałem trochę za ostro nawet.
            – Może by zapytać kogoś? – szepnął Darek trochę niepewnie, widząc moja wkurwioną minę.
            W końcu dałem za wygraną i westchnąłem przeciągle. Andrzej to widział i tylko zrobił to swoje sławne…
            – Hi, hi, hi, hi, hi – ucieszył jak koza w zagrodzie, kiedy dostanie miskę ryżu lub czegoś innego, co jedzą kozy.
            – Ale dobrze idziemy! – powiedziałem bardziej nerwowo, niż zamierzałem. Widziałem, że idziemy źle, ale jeszcze tuliła się we mnie nadzieja, że zaraz zza winkla wyłoni się literka C i będę triumfował. Jednak, jak to mówią, nadzieja matką głupców.
            – Adrian, trzeba zapytać – mówi do mnie Darek.        
            Wetchnąłem po raz kolejny. Dałem ciała…
            – No okej, to wróćmy i zagadam do kogoś – mówię do chłopaków.
            I tak oto wróciliśmy tą samą drogą. Z powrotem. Patrzę, stoi jakaś babeczka z obsługi niedaleko nas. No to od razu odbijam i pytam.
            – Sorki, czy wie pani, gdzie jest sektor C?
            – Wiem. Niech pan spojrzy do góry.
            Zerknąłem, a pani pokazuje mi palcem tabliczkę ze strzałkami, która wisi jak byk nade mną. Patrzę, a tam stoi jak dwa byki, w którą stronę sektor C. Okazało się, że trzeba wyjść na górę, nad te wszystkie A, przy których się kręciliśmy jak trzy gówna w przeręblu.
            LOL!
             No to macham na chłopaków. I pokazuję palcem, że trzeba iść na górę. No to poszliśmy i faktycznie tam był sektor C jak Celina. Po drodze minęliśmy B i już teraz wiemy, że sektor A jest niżej niż B, a sektor C jest wyżej, nad B. Proste i logiczne, jak nie wiem. A my tyle się nakombinowaliśmy.
No nic, poszliśmy tam, bo co innego mieliśmy zrobić. W końcu przyjechaliśmy na koncert Iron Maiden.
            Suma summarum, dotarliśmy do sektora C. Kiedy wchodziliśmy na halę, naszym oczom ukazała się scena, na której potem Iron Maiden dali totalnego czadu. Był to 27 lipca 2018 i cała rzecz działa się Tauron Aranie
w Krakowie. Koncert był zajebisty i warto było pojechać, żeby zobaczyć Iron Maiden. Bo nie ma to jak muzyka, którą kochasz, grana na żywo.

                                                       Epilog

I tak oto dotrwaliśmy do końca relacji ze wspaniałej przygody z wyprawy na koncert jednej z moich ulubionych kapel. Miała być jeszcze typowa relacja, już z samego koncertu, lecz obecnie nie wiem, czy uda mi się ją napisać. Po pierwsze, już jest kilka miesięcy po wydarzeniu i nie wiem, czy jest sens jeszcze coś na ten temat pisać. I tak wyszło tego dosyć sporo. Całą relację musiałem podzielić aż na pięć aktów, bo tak bardzo się rozpisałem o tym wszystkim, co się wtedy wydarzyło.
             Wydaje mi się, że już sama ta relacja pochłonęła dużo mojego
i Waszego czasu, o ile w ogóle ktoś czyta mój blog.
            Może lepiej zakończyć całą historię w tym momencie. Chyba tak właśnie zrobię.
             To była dobra wyprawa czterech fanów Iron Maiden na Iron Maiden
i nie ma już co tego rozkminiać, zwłaszcza że jest już kilka miesięcy po wydarzeniu, więc ostatni akt ląduje na blogu z totalnym opóźnieniem.
            Specjalne podziękowania dla ekipy – Harego, Darka i Andrzeja. Dzięki, chłopaki, że byliście tam ze mną i ja dziękuję, że mogłem być z wami. Dziękuję Haremu, Darkowi oraz Andrzejowi, bo było naprawdę mega i mam nadzieję, że jeszcze tym składem coś ogarniemy w przyszłym roku.
            Po drugie, czas się wreszcie zabrać za inne teksty na blog, które
w końcu muszę napisać. Jest tego dosyć sporo, a doba niestety ma tylko dwadzieścia cztery godziny i czasu jest coraz mniej. Podsyłam wam jeszcze linki do kolejnych aktów z wyprawy w układzie chronologicznym. Jeśli ktoś ma ochotę, to może sobie poczytać, o ile w ogóle komuś z Was będzie się chciało czytać te wypociny. Trzymajcie się, ludki kochane. Do następnego wpisu. Pozdrawiam serdecznie – Wasz Adrian.


                                                              AKT I


http://kudlate-mysli-o-czwartej-nad-ranem.blogspot.com/2018/08/iron-maiden-wyprawa-akt-i-czterech.html


                                                             AKT II


http://kudlate-mysli-o-czwartej-nad-ranem.blogspot.com/2018/08/iron-maiden-wyprawa-akt-ii-kilka.html


                                                            AKT III


http://kudlate-mysli-o-czwartej-nad-ranem.blogspot.com/2018/08/iron-maiden-wyprawa-akt-iii-oczekiwany.html


                                                           AKT IV


http://kudlate-mysli-o-czwartej-nad-ranem.blogspot.com/2018/09/iron-maiden-wyprawa-akt-iv-piwo-dla.html


Łączna liczba wyświetleń