niedziela, 8 grudnia 2019

Takie tam rozkminy końcem roku...


JPRDLĘ… Kurka wodna… O-M-G!!! Ja pierdziu. Chołeła. Krucafuks. Do diaska. Massachusetts razy dwa albo nawet i trzy. Karamba. Szlag. Fak itd. Itp. Uwierzcie mi, że mógłbym tak bez końca przeklinać. Ale przeklinam, bo w sumie to mam całkiem niezły powód, jak by na to nie patrzeć.   Zacznę od tego, że wszedłem sobie dzisiaj na internety. Niby nic, bo czynię to codziennie, ale jednak coś. Dosłownie pięć minut tylko siedziałem, tylko tyle, albo aż tyle, lecz to wystarczyło, żeby zawędrować na mojego bloga. W sumie to se pomyślałem „A tam, wejdę na Kudłate myśli i zobaczę, co tam w trawie piszczy”. I wszedłem, a jak…
I tak popatrzyłem sobie na te moje dziwne, koślawe teksty, które tworzę od lat i stwierdziłem nagle, że od bardzo dawna nie wrzuciłem żadnego nowego i świeżego wpisu. Ja pierdzielę… Wprost nie mogę uwierzyć, jak można było go tak zostawić, tego bloga, i to na prawie trzy dobre miesiące. Przez ten okres kompletnie nic z nim nie robiłem. Ostatni wpis, gwoli ścisłości, wrzuciłem dwunastego września. A tak to od tamtej pory lipa z miodem i zastój, jeśli chodzi o Kudłate myśli o czwartej nad ranem. Ale dlaczego nie było nowych tekstów? Co się stanęło, że się tak stanęło? Już śpieszę z wyjaśnieniami, bo przecież jakoś muszę się z tego wytłumaczyć. No, tak się jakoś złożyło, że nie miałem w ogóle weny do pisania przez ostanie kilkanaście dobrych tygodni. Coś tam pisałem, of course, ale nie na bloga i jeszcze do tego bez większego zaangażowania. Po prostu przyszedł taki czas dla mnie, że co innego miałem na głowie. Od razu mówię, że… że sporo się u mnie działo w tym roku i moje wszystkie siły rzuciłem na fotografowanie wesel. Działo się, oj, działo się. Cały rok był prężny jak diabli pod względem fotografii ślubnej. Modeling i street odpuściłem tak samo jak fotografię koncertową. Działaliśmy prężnie razem z moim przyjacielem Mykhailo. Ogarnęliśmy tego trochę w tym roku. Byliśmy, i o dziwo nadal jesteśmy na pełnych obrotach. Nie było zmiłuj i nie było czasu na odpoczynek. Na całe szczęście praca fotografa jest dosyć przyjemna, ciekawa i owocna w nowej znajomości. Faktem jest to, że może zaoferować wiele dosyć ciekawych rzeczy. I, gwoli ścisłości… wiedzcie, że nie narzekam czy coś w tym stylu. Po prostu piszę, bo czasem tak się wydaje, że co to jest zrobić zdjęcie. Nie zawsze jest to łatwa sprawa i lekka, jak by się wydawało, ale o tym w innym poście. Przyjdzie i czas na to, aby opisać, jak to jest z tymi weselami i ogólnie z fotografią, kiedy się na tym zarabia, ale to innym razem, moi mili.

         Jest 5 grudnia, a ja muszę oddać 4 wesela do świąt, więc siedzenia przed kompem jest teraz trochę. Do obróbki to chyba muszę zatrudnić jakieś elfy od św. Mikołaja. Taki suchar… Jakoś to będzie. Tak więc przez cały rok na inne rzeczy niż fotografia weselna jest zbyt mało czasu i przez to też dawno nie wrzuciłem wpisu na bloga. Jednak obiecuję poprawę od nowego roku i już teraz nawet zaczynam nadrabiać teksty.

 Tak patrzę za okno. Ciemno już. Siedzę w Ice Spocie, w Kętach, piszę tego posta i tak myślę sobie, że może w końcu uda mi się w tym roku narty odpalić więcej niż na trzy wypady, jak to było w dwa tysiące osiemnastym. Tylko że tego. Grudzień jest, dokładnie 5 grudnia, a tu śniegu nie ma i nie ma. Trochę mnie to wkurza. Oby to się szybko zmieniło, bo przecież kocham śnieg i bez niego jakoś tak smutno mi jest w zimie.
         Teraz jest początek miesiąca, wiec postanowiłem, że coś napiszę o tych moich Kudłatych myślach. Uważam, że to dobry moment. Dobrze jest się przypominać z blogiem od czasu do czasu. W końcu Kudłate myśli o czwartej nad ranem cały czas istnieją i nie zostawię ich ot tak. Tak, że tego, nie bójta się, wiara, blog jest i będzie.

Trzymajcie sie i cześć, do następnego poczytania. 



czwartek, 12 września 2019

Ona


       
        Otaczał mnie gwar dworca  autobusowego. Wielkie pojazdy jeździły tam i z powrotem. Ludzie niemal ocierali się o mnie, przechodząc tuż obok, jednak jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało. Byłem przyzwyczajony do wielkiego miasta. W Krakowie mieszkałem już dobre dziesięć lat, a może nawet trochę więcej...
      Stałem i patrzyłem na nią kątem oka. To była ONA przez duże O. Starałem się zerkać tak, aby nie zauważyła, kiedy mój wzrok lądował na jej ciele, twarzy, nogach, piersiach i pośladkach. Wpadła mi nawet myśl do głowy, żeby odejść gdzieś dalej i zostawić ją, ale ONA była taka piękna. Nie mogłem tak po prostu odejść, gdyż poczułbym pustkę w sercu. Coś niewidzialnego przyciągało mnie do niej. Musiałem coś zrobić, wykonać ten pierwszy ruch. Odwróciłem głowę, lecz nawet nie wiem, kiedy znowu patrzyłem na nią kątem oka. Boże… Te jej oczy! Cholera jasna! Tak… oczy…  Takie cudowne, całe zalane błękitem, jak ziemia widziana z przestrzeni kosmicznej. To musiały być oczy prawdziwej kobiety. Wartościowej, dobrej, oddanej całym sercem życiu i rodzinie. Wiedziałem to od razu, kiedy zobaczyłem, jak przeszła przez ulicę i zatrzymała się tuż obok. Czułem się jak szczęściarz, że taka kobita stoi dwa metry dalej. Cieszyłem się, że mogę na nią patrzeć. Wzdychałem do niej jak do posągu Afrodyty.
Czas po raz pierwszy w życiu zwolnił swój niemiłosierny bieg, aby po chwili całkiem się zatrzymać. Staliśmy tylko my dwoje – ja i Ona. Reszta już się dla mnie nie liczyła. Świat przestał istnieć. Gwar wielkiego dworca nagle zgasł, zupełnie jak płomień na dopalającej się świeczce.   
         Spojrzałem na jej nogi, oczywiście tak, aby tego nie widziała, i przygryzłem wargę w zachwycie. Cudowne i szczupłe, zupełnie takie, jak lubię. Idealnie wpasowane w zgrabne biodra i czarne jeansy, które miała na sobie. Uśmiechnęła się do mnie. Boże… Odwróciłem oczy. Pewnie zrobiłem się czerwony jak burak. Przecież nigdy nie byłem zbokiem. Boże… co się ze mną dzieje? Jaki ONA ma uśmiech. Te białe, równe zęby…
      Stałem tak dwa metry od niej jak zupełny idiota na tym wielkim dworcu. Lustrowałem co jakiś czas jej pełne piersi skryte pod opinającą je białą bluzką.
       Cholera. Wziąłem głęboki oddech. Zagadać czy nie? Podejść? Przedstawić się? Może złapać za rękę? Ale po co? Tak nie wypada, zaraz na samym początku. To mogłoby być zbyt odważne. Bałem się tego kontaktu jak nigdy niczego przedtem. Zrobiłem mały krok w jej stronę i nagle zaschło mi w gardle. Cała ślina gdzieś wyparowała. Zęby mi ścierpły. Podszedłem jeszcze bliżej i już miałem zagadać, kiedy… To była moja szansa. Boże… to była moja życiowa szansa, lecz niestety spaprałem to. W ostatniej chwili, tuż przy mecie zrezygnowałem, okazja przepadła bezpowrotnie. Odwróciłem się, postanowiłem odejść ze spuszczoną głową. Tak widocznie musiało być. Ogarnęła mnie złość na siebie. Stwierdziłem, że idę się upić.                Zacząłem się od niej oddalać i nie oglądałem się za siebie. To był koniec.
 Lecz coś się wydarzało. Ktoś złapał mnie nagle za rękę. Zatrzymałem się i odwróciłem. Widok, jaki ujrzałem, sprawił, że serce zabiło mi mocniej, stukając o klatkę piersiową jak oszalałe. Pomyślałem, że zaraz mi wyleci. 
– Hej… – odezwała się aksamitnym głosem – masz może ognia?
– Ognia? – zbiła mnie z tropu i puściła moją dłoń, kiedy staliśmy tak naprzeciw siebie. Przez chwilę nie wiedziałem, co się dzieje i o co jej chodzi. To było jak jakiś czar. W końcu się ocknąłem. Poczułem wielką radość, ale i nerwy. To ona zagadała. Może to jeszcze nic straconego, pomyślałem. Może to jest właśnie moja szansa.
– Tak, ognia – wyrwała mnie z zadumy, pytając jeszcze raz.
– Ognia? – wyjąkałem jak idiota. Doświadczyłem deja vu, które szybko przeminęło.
Czułem się jak totalny kretyn. Skup się, pomyślałem. Już miałem coś powiedzieć, lecz ona znowu się odezwała.
– No wiesz… Ogień to takie coś, co jest żółte, a czasem czerwone, rzadziej niebieskie, i kiedy się tego dotknie, to parzy jak diabli. Można to wyzwolić zapałkami lub zapalniczką. Kiedyś pocierało się dwa kamienie. Czasem patyki, aby się ukazał. No wiesz, ogień. Można na tym ugotować na przykład jedzenie lub upiec kiełbaski na patyku. Bardzo lubię takie kiełbaski z ognia – chichotała.
         Boże, to był żart, a ja się nie śmiałem. Zacząłem panikować. Zrobiło mi się ciepło, jakbym wylądował w piekle.
– Aaa, ogień? – Klepnąłem się w czoło.
 I co dalej? Co teraz? Cholera, co teraz? Panika, tylko to słowo przychodziło mi na myśl.
– Tak, ogień. Czy ja mówię jakoś niewyraźnie? Może seplenię?
– Co? Nie…
– Może mówię za cicho? – Jej śmiech był szczery i naturalny.
– Nie… nie, coś ty – parsknąłem jak małolat. To było takie sztuczne z mojej strony. – Nie, to jest… przecież wiem, co to jest ogień.
– Dobrze, że są na świecie ludzie, którzy wiedzą, co to jest ogień – przemówiła z nutką sarkazmu.
         Tym razem parsknęliśmy śmiechem równocześnie. To wyszło tak naturalnie i szczerze.
– Mam ogień – stwierdziłem i zacząłem gmerać po kieszeniach.
         Ona tymczasem zgrabnym ruchem włożyła dłoń do brązowej torebki i już po chwili wyciągnęła paczkę LM Lightów.
– Chcesz? – zapytała jakby nigdy nic. – Nowa paczka. – Otworzyła ją szybko. – Palę dwie na dzień. Kocham papierosy. To jedyna czynność poza piciem kawy, która daje mi chwilę dla siebie i bardzo mnie relaksuje. Mogę cię spokojnie poczęstować, kowboju. Co ty na to?
 – Wiesz co? Nie, dzięki, rzuciłem palenie…
– Ale zapalniczkę masz do tej pory? – zdziwiła się.
– Ano tak, jakoś nie było okazji się jej pozbyć.
– To podświadomość – stwierdziła.
– To znaczy?
– To znaczy, że nadal chce ci się jarać. I twój organizm domaga się nikotyny. On czuje, że zapalniczka może się jeszcze przydać. Na przykład teraz. Twój mózg wiedział o tym, dlatego ją zachowałeś lub jeszcze zachowasz.  
– Może coś w tym faktycznie jest. – Odpaliłem jej papierosa.
Zaciągnęła się mocno. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Po chwili wypuściła dym prosto w moją twarz. Był gęsty. Nie przejęła się tym, że lekko się skrzywiłem. Ja zresztą też. Jednak, niestety, poczułem głód nikotynowy ze zdwojoną siłą, kiedy dym wleciał mi w nozdrza. Chęć zapalenia wróciła jak stary, dobry znajomy.
– To jaki już masz staż? Pochwal się.
– No, dzisiaj będzie tydzień.
– Co? Nie palisz dopiero tydzień? – zaśmiała się perliście i chichotała tak przez dłuższą chwilę. – Nic dziwnego, że jeszcze masz zapalniczkę.
         Poczułem się bardzo niezręcznie.
– No tak, tydzień. Co w tym śmiesznego? – Próbowałem tłumaczyć.
– Tydzień? Człowieku… To przecież samo przez się jest bardzo śmieszne. Rozbawiłeś mnie. Serio.
– Nie wiem, o co ci chodzi…
– Gdybyś nie palił pięć lat, to mógłby być wyczyn, ale tydzień? Co to jest, kurna, tydzień? A nie, wróć! Wiesz, co to jest tydzień?
– No co?
–Tydzień to jest nic. – Wokół naszych głów pojawiła się kolejna siwa chmura dymu.
– Od czegoś trzeba zacząć. To dopiero początek. Przynajmniej tak mi się wydaje.
– Oj tam, nie bądź zgredem. Zapal ze mną. Nie lubię palić przy ludziach, którzy nie palą. Zaczniesz rzucać po najbliższym weekendzie. To tylko jeden papieros. No weź – szturchnęła mnie łokciem w ramię.
         Wahałem się tylko przez chwilę. Nie dało się jej odmówić.
– Niech będzie. Takiej kobiecie nie odmówię. – Wziąłem papierosa.
 Teraz paliliśmy LM-y razem przy zielonym stalowym koszu. Wokół nas jeździły autobusy. Otaczał nas gwar wielkiego dworca, którego nie słyszałem. W tamtej chwili liczyło się dla mnie to, że ONA do mnie mówi.  
– Mam cię… – Wydmuchała wielką chmurę raz jeszcze, prosto w mój nos. – Czyli to nie było tak całkiem na poważnie?
– To znaczy? – Nie wiedziałem, o co jej chodzi.
– No, to rzucenie palenia.
– Dlaczego? Było… – Uniosłem brwi.
– Bo teraz stoisz tutaj i palisz ze mną.
– Nie, to było całkiem na poważnie. Rzuciłem i nie paliłem tydzień.
– No ale teraz palisz ze mną.
– Cholera, ale to ty mnie do tego namówiłaś. Zresztą to tylko jeden papieros.
– Mogłeś przecież odmówić.
         Ewidentnie śmiała się ze mnie i chyba ją to bawiło. Zresztą mnie też.
– Boże, ale to przecież twoja wina – rzuciłem, wypuszczając chmurę siwego dymu.
– Ech, faceci są tacy prości w obsłudze. Wiedziałam, że zapalisz.
– Myślisz?
– Nie, ja to wiem…
– Może i masz rację. Lecz wy kobiety nie dałybyście rady bez nas.
– Wy faceci jesteście nam potrzebni tylko do tego, abyśmy mogły mieć dzieci. Musicie nas tylko zapładniać i tyle w temacie.
– Ej, no weź, to po co się z nami wiążecie?
– Dla seksu i dzieci. Ale seks to tylko dodatek, skutek uboczny, nam cały czas chodzi o macierzyństwo. Zwłaszcza kiedy stukną trzy dychy. Wtedy to już zegar tyka. Jeśli wiesz, o co mi chodzi…
         Wypuściła kolejną chmurę dymu.
– No, niech ci będzie – odparłem trochę zbyt ostro. Zauważyła.
– No, już się tak nie obruszaj.  
– Gdzie jedziesz? – zmieniłem szybko temat, bo grunt macierzyństwa, dzieci i seksu robił się niebezpiecznie grząski.
– Nigdzie…
– Jak to nigdzie? Wydawało mi się, że czekasz na autobus.
– Czekam, to fakt, ale nie na autobus…
– Na chłopaka? – spojrzałem teraz na jej dłonie. Nie miała obrączki ani pierścionka zaręczynowego.
– Hmmm… Powiedzmy.
– Możesz jaśniej?
– Śledziłam cię.
– Co? – Zatkało mnie – Nie rozumiem. Ty mnie?
– Zobaczyłam cię w sklepie i musiałam iść za tobą. To było jak jakiś dziki, zwierzęcy zew, ale wiem jedno.
– To znaczy?
– Chciałabym, żebyś mnie przeleciał. Dzisiaj.

                                                        ***

      I tak oto wylądowaliśmy w łóżku w moim mieszkaniu, w Nowej Hucie. Kochaliśmy się przez pół nocy, a przez drugie pół gadaliśmy jak starzy, dobrzy przyjaciele. Jakbyśmy się znali od lat. To było jak magia. Po dwóch miesiącach znajomości wzięliśmy ślub kościelny. Przyszło tylko kilka najbliższych osób i to wtedy, w naszą noc poślubną, powiedziała mi, że ma nowotwór płuc i że od pół roku żyje pełnią życia. Powiedziała mi jeszcze coś bardzo ważnego: że szukała mnie przez całe życie i że wreszcie znalazła szczęście. W dzień swoich dwudziestych piątych urodzin, dwa tygodnie po ślubie zmarła…  


poniedziałek, 9 września 2019

Kochajmy się, rozmawiajmy. Żyjmy i dajmy żyć innym...


 Zdjęcie w tym wpisie, to wyżej, wykonane zostało kilka dobrych lat temu,  a dokładnie to chyba w 2014. Cyknął  je Rafał Kuś. A przedstawia ono Adriana Szymalskiego, na którego mówią Kudłaty, czyli mnie jeszcze bez brody. Dla porównania wrzucam fotkę z dzisiaj. Zrobiona minutę po meczu Polska - Austria. Czy ludzie się zmieniają? 

Czy lata lecą coraz szybciej? Jak Wam się wydaje? Lecą, lecą… zwłaszcza kiedy stukną trzy dychy. Wtedy to już jest ostro z górki na pazurki, wprost do Nieba Bram. Niestety i tak w końcu przyjdzie koniec, dla każdego z nas bez wyjątku, bo cykl musi się powtarzać. Dzięki temu życie trwa nadal.
 Ale jednak!!! Między narodzinami a śmiercią trzeba żyć, bo nie ma innego wyjścia. Żyć i to najlepiej pełnią życia. Trzeba iść ciągle do przodu i nie oglądać się za siebie, bo szkoda czasu na takie dyrdymały. A najważniejsi w życiu każdego z nas są ludzie! Ot, taka życiowa prawda. Ci, których mamy na co dzień, oraz ci, których z upływem czasu poznajmy na naszych drogach i skrzyżowaniach. Tak właśnie jest, że to ludzie nadają sens naszemu istnieniu i bez nich nie byłoby nic. Człowiek to stadne zwierzę i bez drugiej osoby nie ma co liczyć na szczęście.
         Bardzo lubię poznawać nowych ludzi. Kiedyś, lata temu, tak nie miałem, bo byłem zbyt mało dojrzały. Dzisiaj to co innego. Kiedy skończyłem jakieś 27, może 28 lat, zacząłem lgnąć do ludzi jak pszczoła do miodu. O, taki przykład spotkań z klientami ślubnymi. Bardzo lubię to oczekiwanie, kiedy spotkam się z daną parą ten pierwszy raz. Choćby dzisiaj – poznałem Romka i Agę, parę młodą z okolic Gliwic. To było coś niesamowitego. Weszli do Bergsona (Kawiarnia w Oświęcimiu). Nasze oczy od razu się skrzyżowały i już wiedziałem, że to oni i że już jest między nami jakaś nić porozumienia, a jeszcze nie zaczęliśmy ze sobą konwersować. Przywitałem się z nimi. Napięcie powoli ustawało, w miarę jak do nich mówiłem, aż w końcu poczułem się przy nich bardzo swobodnie, jakbym znał ich lata. Często tak mam z obcymi. Lgnę do nich, ot tak, po prostu. Znajomi mówią, że jestem kontaktowy. A ja im odpowiadam, że po prostu jestem sobą przez cały czas i nigdy nie udaję kogoś innego. I faktycznie jestem otwarty i szczery. Tylko tyle wystarczy, żeby było dobrze na tym naszym świecie. Kochajmy się i
rozmawiajmy. Żyjmy i dajmy żyć innym.  
         Uwielbiam nowych ludzi. To jest jak odkrywanie wielkich skarbów i tajników. Każdy człowiek ma zawsze coś do zaoferowania. Bo na tym właśnie polega życie. Pamiętajcie, że tego drugiego człowieka należy brać pełnymi garściami i cieszyć się tym, że na świecie są ludzie, a czasem nawet bratnie dusze…
          

niedziela, 8 września 2019

Uwięziony




Kiedy skoczyłem z urwiska, poczułem się jak Bóg i ogarnęła mnie radość, jakiej nigdy przedtem nie czułem. To było cudowne uczucie, kiedy spadałem. Ci, co pozostali tam na górze, krzyknęli tylko z przerażenia, lecz ja miałem to w nosie, bo spadałem.  Usłyszałem tylko za sobą:
– Samobójca! – krzyczał jakiś facet, który przyszedł podziwiać widoki.
– Wariat! – darła się jakaś kobieta, może jego żona?
– Świr! – szlochał jakiś młodzieniec na klęczkach z twarzą w dłoniach. – On się zabije. Mamo, dlaczego on skoczył? Zginie przecież na dole!
 Ludzie wrzeszczeli niczym opętani.  Było ich wielu. Setki, może tysiące.  A ja tylko się śmiałem, kiedy wiatr świstał mi w uszach. Tak, wiem, że może trudno w to uwierzyć, ale miałem uśmiech na ustach, bo już nic się dla mnie nic nie liczyło. Ledwo kilka dni wcześniej zdałem sobie sprawę, że całe moje życie nie miało znaczenia ani sensu. Nie liczyło się to, co robiłem, gdzie robiłem i jak robiłem. Czekałem na śmierć latami i już myślałem, że umrę jako starzec, lecz po drodze życie mnie znudziło i przyszedł czas na samobójstwo.
Czułem, że dobrze zrobiłem, gdy oddałem skok w otchłań, lecz nie umiałem jeszcze wtedy powiedzieć dlaczego.  Po prostu  rzuciłme  się i już. Byłem Thorem, Zeusem, Buddą, Allahem, Chrystusem. Byłem Bogiem przez chwilę. Nie wiedziałem, wtedy jeszcze, że jestem zbawcą samego siebie. Nie wiedziałem, że zaraz stanę się wolny.  
Trwało to kilkanaście sekund.  Minuta minęła, aż w końcu uderzyłem o skały tam na dole. Moje ciało roztrzaskało się na tysiące drobnych, krwawych okruchów. Zupełnie jak szkło, które uderza o beton. Umarłem, odszedłem i wiecie co? To wcale nie bolało.
W końcu ta ludzka skorupa, nazywana przez was człowiekiem, przestała mnie więzić. Byłem jednym z Uwięzionych tak jak i wy teraz, lecz dzięki sobie  i tylko sobie, stałem się wolny.
Kim teraz jestem? Pytacie? Odpowiedź jest bardzo prosta. Jestem Nieśmiertelną Duszą, która teraz wędruje po innych wymiarach i światach. Odwiedzam planety, galaktyki, gwiazdy, a czasem wracam i patrze na ludzi, na ziemi.
Gdybym wiedział, że śmierć mnie wyzwoli, skoczyłbym w przepaść dużo wcześniej…
A Wy, Uwięzieni? Trwajcie w kłamstwie i żyjcie w złudnym świecie, gdyż nie wiecie, że prawdziwe życie zaczyna się dopiero po skoku
w otchłań wprost w ramiona śmierci.  


poniedziałek, 2 września 2019

MROCZNE OPOWIADANIE - LALECZKA






            – John!? – krzyknęła kobieta bardzo głośno.
– Tak, mamo? – odkrzyknął z góry chłopak. – Co jest?
– Przyszła do ciebie jakaś paczka. Kurier ci ją przywiózł. Chodź tutaj!
Kobieta nie kryła złości, lecz szybko pokwitowała odbiór w drzwiach. Kurier zmył się od razu. Dostarczyć, oddać i spadać. Najlepiej zrobić to jak najszybciej, żeby odbiorca nie zdążył odpakować i sprawdzić, czy paczka jest cała.
         John zszedł na dół po krótkiej chwili.  
– O, jest moja nowa klawiatura – ucieszył się chłopak.
– Zamówiłeś klawiaturę? Przecież niedawno kupiłam ci nową. Była droga. Nawet bardzo.
– No tak…– zająkał się chłopak.  
– Więc co się z nią stało?
– No bo wiesz, mamo… – zawahał się. Oczy miał zimne i mętne.
– No mów… – ponagliła kobieta – Co się stało z tamtą klawiaturą? Dałam za nią kupę szmalu. Naprawdę.
– No bo widzisz… graliśmy z chłopakami w Counter Strike’a. O grubą kasę.
– O kasę? Ty sobie ze mnie jaja robisz?
                  John przewrócił oczami i westchnął przeciągle.  
– No, o kasę. Z kumplami. Wygrana drużyna mogła nieźle zarobić…
– No dobra. Graliście o kasę i co?
– No tak, graliśmy o kasę.Kobieto, co do ciebie nie dociera?
–  Tylko nie tym tonem John.  Jestem twoją matką! Trochę szacunku, gówniarzu…
– No sorry. Dasz mi paczkę? – uniósł brwi w nadziei.
– Za chwilę. Najpierw to chciała bym się dowiedzieć co z tamtą klawiaturą?
– No, kurde, graliśmy o kasę…
– I?
– No i przegraliśmy. – chłopak spuścił oczy.
– I? – Uniosła brwi. – Co się stało z klawiaturą za prawie trzy stówy?
– No i w nerwach to ją w sumie rozwaliłem. . Biłem po niej pięściami… Wkurzyłem  się, bo przegrałem sto złotych i musiałem oddać tym gnojkom, którzy wygrali.
– Rany… – sapnęła mama Johna –To już trzecia w tym roku. Hamuj się, młody człowieku, bo następnym razem nie dostaniesz kieszonkowego…
– O nie… Nie mogłabyś mi tego zrobić. Co to, to nie.
– A i owszem, mogę ci przykręcić kurek,, i nie będziesz miał kasy na żadne głupie zakłady. Lepiej, żeby to była ostatnia klawiatura, bo gorzko tego pożałujesz.
– To jest groźba?
– Tak.
– Ale z ciebie suka…
– Cały czas cię słyszę. Nie mów tak do mnie.
– Dobra.
– No to masz. – Wręczyła mu paczkę.
         Chłopak wziął sprzęt i szybko pobiegł na górę, aby od razu podłączyć klawiaturę do komputera stacjonarnego. Usiadł przed komputerem i zaczął pisać.


         Drogi Pamiętniczku. To znowu ja, John. W końcu mam nową klawiaturę, ale nie na wiele mi się ona przyda. Laleczka ma już plan. Stara jak zwykle trochę sapała, kiedy kurier z nią wpadł do naszego domu. Zawsze tak zrzędzi. Co za sucz.  
 Klawiatura wygląda super i sprawia, że czuję się jak gamingowy bóg.Nikt mi już nie podskoczy w Counter Strike’a. Rozwalę  wszystkich po kolei. Rozwalę i już.  Chyba że dzisiaj zrobię to, co mi każe laleczka, a ona ma plan i to całkiem niezły.
Kocham moją laleczkę, która mówi do mnie od jakiegoś czasu. Skumplowałem się z nią. Jest bardzo fajna i zrobię wszystko, co mi każe. Wskoczyłbym za nią w ogień. Nikt mnie nigdy tak nie rozumiał jak ona. Jest ze mną cały czas. Rozmawiamy codziennie. Zamknięci jesteśmy w moim pokoju
i gadamy do rana. Niemal przez cała noc. Laleczko, kocham cię. Jesteś całym moim światem.
Cholera! Dlaczego literka B jest tak daleko od mojego palca wskazującego, którym nie mogę za bardzo do niej dostać?
         Ciężko mi się ją pisze, bo muszę dopiero wyczuć te klawisze.
Ja jeszcze nie idę spać, bo laleczka ma dla mnie zadanie. Wczoraj już coś napomknęła. Za chwilę może być bardzo ciekawie w naszym domu. Dobranoc, Pamiętniczku. Muszę z nią pogadać. Wzywa mnie do siebie. Szepce do ucha i mówi, że mam zabrać nóż z biurka.  




         – No – rzucił do siebie chłopak – test nowej klawiatury zaliczony pomyślnie.
– Teraz możesz iść spokojnie na dół do kuchni – przemówiła nagle laleczka wyrwana jakby z letargu. Siedziała na łóżku i patrzyła stalowymi oczyma na Johna.   
– Tak, masz rację. Muszę tam iść laleczko. Nie ma wyjścia.  
– Wiesz, co masz zrobić? – uśmiechnęła się laleczka. Oczy dalej miała puste i zimne jak trup.
– Tak. – odrzekł chłopak – Mam nożem zadźgać swoją matkę. A potem –zaśmiał się szyderczo – a potem podetnę sobie żyły. Ha ha ha ha, Będzie dwa w jednym. Normalnie  dwa w jednym.
– Dokładnie, mój miły chłopczyku – odezwała się laleczka cienkim  głosikiem.
         Chłopak wypiął klawiaturę z komputera i rozwalił ją, uderzając o ścianę. Łup, łup, łup, łup!
– Ej, co tam się dzieje na górze? – dobiegło z dołu. – Co to za hałasy, John?
– Nic, nic, mamo. To tylko test klawiatury – odkrzyknął chłopak. – Nie przejmuj się tym. – A po cichu dodał: – Zaraz i tak umrzesz,  suko. Zaraz cię załatwię  i nawet o tym nie wiesz. Nawet nie zipniesz, kiedy wpakuję ci nóż w gardło, a potem w serce i bebechy. Dźgnę cię tyle razy, ile tylko się da. To będzie czyta przyjemność.
– A potem ja wypiję tę krew – zaśmiała się laleczka szyderczo.   
         Łup, łup, łup, łup! Klawiatura poszła w drzazgi.
– I co teraz robimy, laleczko? – rzucił John.  
– Zabij swoją starą, ot co. Czekaliśmy na to całe lato. Do tego cię przygotowałam – odparła laleczka. – A potem podetnij sobie żyły. Musi być pełno krwi.
         Chłopak wyciągnął ze swojego biurka wielki kuchenny nóż, który ukrył tam kilka tygodni wcześniej. Leżał tam od dawna i czekał tylko na okazję. Chłopiec poszedł z nim na dół. Trzymał go mocno i pewnie.
Laleczka uśmiechnęła się do siebie. Plan działał jak za każdym razem, kiedy kogoś opętała.
– Będę teraz musiała znaleźć nowego właściciela – powiedziała ze smutkiem. – Lubiłam tego chłopaka. – Z jej oczu ziała czarna pustka. Z dołu dobiegł krzyk kobiety. Laleczka zaczęła się śmiać. To był śmiech straszny i zimny jak lód…


czwartek, 8 sierpnia 2019

SIERPIEŃ TO MIESIĄC TRZEŹWOŚCI – WYTRZYMAJCIE!!!



    Dlaczego piszę ten post? Po co i w ogóle itede itepe… Ano, żeby Wam powiedzieć, że nie piję już 11 lat. Ni grama alkoholu przez ten okres. Przysięgam. Ani kropelki. Nic a nic…
Wytrzymałem tyle lat, jeszcze się nie złamałem i mam nadzieję, że wytrwam aż do samego końca, aż mnie Bóg i Wrota Niebieskie do siebie przyjmą. Wiele się w moim życiu przez ten czas wydarzyło. Na pewno więcej tych dobrych aniżeli złych rzeczy.
Stałem się Kęckim Fotografem… Nowowiejskim pisarzem, który nigdy nic nie wyda, bo mojej teksty to totalna grafomania. I chociaż kilka dzieł już mam w swoim dorobku, to chyba nigdy nie zostanę znanym pisarzem. Stałem się też Krakowskim Brodaczem, a nawet ktoś już mnie zdążył nazwać św. Mikołajem. Tak, to przez brodę.
          Sierpień, jak już pewne wiecie, to miesiąc abstynencji, więc skoro ja wytrzymałem już 11 lat, to Wy dacie radę ten jeden miesiąc. Chciałem Was zachęcić do tego, aby przez te dni, które jeszcze zostały, nie pić alkoholu. Może to coś Wam da, a może nie. Jednak zawsze coś sobie można postanowić i spróbować. To nic nie kosztuje. A można sprawdzić siłę woli i nieśmiertelnej duszy.
Powodzenia, ludki kochane, w Waszych postanowieniach. Niech się spełniają. Pamiętajcie, że to tylko jeden miesiąc. To nie 11 lat, nie pięć, nie rok. To tylko jeden jedyny miesiąc. To tylko sierpień… Trzydzieści dni i nic więcej. Więc może warto dać czadu, to znaczy lepiej nie dawać czadu. He he…

A niegdyś, dawno, dawno temu było tak…

– Zdrowie! – ryczeliśmy na całe gardło, kiedy piliśmy wódkę
i wznosiliśmy toasty za lepsze życie, za lepsze czasy, za przyszłość, za marzenia, za kobiety, które kochaliśmy, za przyjaźń, aby nigdy nie zginęła,
i inne takie. Czasami były to jakieś nieistotne bzdety, które zupełnie nic nie znaczyły. Ale i tak trzymaliśmy się razem od dziecka.

Wujek to zawsze krzyczał wniebogłosy niczym Trąby Jerychońskie.
– Za zdrowie Dzięcioła, i za zdrowie Dudka, i za zdrowie tego, co jest wódka! – A potem łykał kielona bez przepity.
– Gumą jedzie! – krzyczał Przemo, kiedy ktoś zbyt długo trzymał kolejkę. Kieliszek znaczy się. Krążył on na imprezach w kanciapie często i gęsto. Czasem to się nawet w obieg puszczało dwa lub nawet trzy, bo tyle ludzi siedziało w tamte dawne dni w naszej norze.
– Wali równo – wtórował mu Maroł oraz Piotrek K. - czekając na kielicha. Aby tylko wypić wódki.
– Pijemy aż do dna – krzyczał Młody, kiedy stukaliśmy się szyjkami
z tanich win gdzieś na Kęckich Kortach, na dworcu PKP lub nad Polskim Morzem.
– Ja nie piję tej końcówki, bo na dole to już jest tylko siara. – Ktoś rzucił kiedyś takim hasłem, kiedy na dnie butelki wina zostały dwa łyki. Chyba Pepon, to był taki punk z Nowej Wsi.
– Jaka siara, co ty pierdolisz – zjebałem Pepona od razu. – Moja kolej i niech będzie siara. Bo jak siara to siara, ważne, że kopie i tyle w temacie. – Wziąłem od niego te resztki i wychlałem tę jego siarę. – Do dna… Co mi tam. Wino to wino. Tanie to tanie. To i tak sam syf.
 Siara, mówili wszyscy, bo to była siara, te całe tanie, robione nie wiadomo z czego, bo na pewno nie z owoców.
Mieliśmy po 20 lat i dawaliśmy radę. Piliśmy jak wszyscy naokoło. Byliśmy metalowcami, mieliśmy długie włosy, mieliśmy dziecinne marzenia, żeby tak zawsze było, wiec nie wypadało nie pić.
– Pijemy siarę i chuj – mówił Zbyszek, już na fazie.
– I chuj – wtórowali wszyscy. – I chuj… Aż do dna. Póki wina nie brak. – Śmialiśmy się na całego jak dzieciaczki w kupie piachu.
         Bo kto z nami nie pił, był przeciwko nam. Z nami to trzeba było pić jabcoki, tanie wina i te, nalewki, aha i jeszcze przecież te kartonowe to też były. No i piwo of course, które było najlepsze, ale wychodziło zawsze najdrożej,      
         Czekało się na weekend, kiedy chodziliśmy wszyscy do technikum. Przychodził piątek i się waliło w kocioł na sto dwa. Jedno piwko, drugie piwko, nalewka, a potem do baru na jeszcze jedno piwo, na dobicie. Czasem nawet dwa. Jak kasy starczyło, bo nie śmierdzieliśmy groszem w tamtym okresie, dlatego tanie jabole były dla nas bardzo cenne, albo raczej bezcenne. I powrót do domu z Kęt na nogach. Się wracało czasami o 4 nad ranem. Czasem na mrozie, przy minus 30 stopniach. Śpiki zamrażały jak nic.
         Największe pijaki to ja, Wujek, Młody, Zbyszek, Przemo oraz Piotr. To my trzymaliśmy się co weekend. Był jeszcze oczywiście Maroł, Bułgar i Jaro, czy Adrian B. Ale to były inne klimaty. Oni nie byli metalami, jak nasza szóstka, połączona tą samą muzyką – heavy metalem, AC piorun DC – i długimi włosami.
         Co weekend się piło. Piło się, równo się piło.
Pamiętam moje pierwsze pięć piw. Tak, tak, tak… Za pierwszym razem wypiłem, aż pięć piw, ale była wtedy faza… Do dzisiaj to pamiętam. Poszliśmy z Wujkiem na Nowowiejskie Dożynki i piliśmy, bo się piło, a jak. Taki to był dla mnie czas. To były moje początki… i wszyscy wtedy pili, bo 16 lat wskoczyło.
Pierwsze piwo to już lekko zaszumiało. Drugie piwo, już coś mocniej
w głowie brzęczało. Po trzecim to już była faza niezła i zachciało się czwartego. Przyszły ciągi potem i na piąte. Na tym się skończyło tamtego dnia, bo brakło kasy, a może wypiłbym i więcej.
Moi znajomi to dziwili się, że pierwszy raz piję i mam już na koncie pięć piw, kiedy oni siedzieli i ledwo tylko dwa musnęli. Już wtedy wiedziałem, że będę miał zajebiście twardą głowę do picia. I tak było potem, kiedy od 16-tej do północy potrafiłem wypić trzy… czteropaki Żubra.

         I piliśmy. Ale dzisiaj, po tylu latach, nikt z nas nie ma problemu z alkoholem. Swoje się wypiło za młodu i tyle. Dzisiaj chłopaki mają rodziny, żony i dzieci, i nie chlają co weekend, jak za dawnych dni. Tylko czasem, może od święta, jak nadarzy się prawdziwa okazja, taka wiecie… Konkretna już.

A co do mnie? No to, że Ja już 11 lat bez alkoholu i jestem z siebie dumny jak cholera, bo wytrwałem i trwam nadal. Stoję niczym posępny Posejdon i trzymam się równo. To moje 11 lat, dobrych lat. A wszystko dlatego, że zawsze się coś u mnie dzieje. Jestem w ciągłym ruchu, ciągle coś robię, mam masę zajęć. Co prawda nie mam żony i dzieci jak wszyscy moi przyjaciele. Może jest mi pisana samotność. Niezbadane są ścieżki życia.

Wytrwajcie w sierpniu bez picia. O to Was proszę… Trzymajcie się, cześć.


wtorek, 23 lipca 2019

„BEBOKI W MAŚLE”


         Oboje byli nadzy. Leżeli jeszcze w łóżku. To był słoneczny poranek. Czekali  na żarcie, które zamówili niespełna godzinę wcześniej. Baltazar w sumie nie wie, co zostało zamówione, bo to Ania jego dziewczyna złożyła zlecenie.
– Co zamówiliśmy, kochanie? – mówi słodkim, gładkim jak jedwab głosem Baltazar. 
– Yyyy – mówi Ania i się zwiesza.
Kątem oka Baltazar widzi, że Anka skroluje znowu Facebooka, na lapku. Jego dziewczyna patrzy już na nowe ciuchy dostępne  na Allegro. 
– No to co zamówiliśmy? – pyta jeszcze raz.
– Beboka  w maśle – odpowiada Anka.  ­
– Hmm, bebok w maśle ? Fajnie.– pauza – Ania – pyta Baltazar jeszcze raz. – A co to kurwa jest ten bebok w maśle?   
– No jak to co? Bebok w maśle, a to nic innego jak bebok w maśle. 
– Aha…
  Kurwa, co to jest ten bebok w maśle? Myśli mężczyzna. Jak to się, kurna, je? I z czym to się je i jak to się w ogóle przyrządza? Gotuje czy co? Czy to od razu w maśle jest? Czy masło w beboku? Czy bebok  na maśle. Czy jak? 
– Mózg rozjebany… – szepce do siebie, Baltazar.
– Co? – pyta Ania, zwieszona nad nową kolekcją butów marki Nike.
– Nie, nic. Ja do siebie.  
  Dzwoni domofon.  
– O, jedzenie – mówi Ania. – Jest nasz bebok w maśle. Skoczysz,  po niego?
– No… A włożyć coś na siebie?
– Ale po co? Ciepło jest jak cholera – kwituje Anka.
– No, ale wiesz, żeby tak nie wyglądać, no wiesz, na nudystę – marszczy brwi Baltazar.
– Ale przecież dobre masz to ciało. Takie umięśnione i w ogóle. Idź nago, to i tak na pewno jakiś Ukrainiec, który cię nie zna. A nawet jeśli to Polak, to co z tego? Też cię pewnie nie zna. Idź na golasa. Co tam… Chłop chłopu… jeden ciul… Mało to  na kopalni się naoglądasz, jak się myjecie?  
– Aha, no okej – wychodzi z pokoju i szybkim krokiem schodzi na dół. Szybko otwiera drzwi i staje w nich jak wryty, bo tam przy bramce jakaś babeczka z reklamówką. Wygląda jak Cyganka, ale ma torbę w dłoni i do tego jest bardzo ładna. 
         Bebok w maśle, myśli Baltazar i  lewą ręką zakrywa sobie ptasznika, żeby kobitka go nie widziała, bo to takie trochę krępujące. Balti, powoli podchodzi do bramki, lekko speszony. Kurwa, wiedziałem, żeby nałożyć gacie, myśli. Jednak teraz to już po ptokach.
– Djen dobry – zaciąga kobieta, jakby nie-Polka. Może Ukrainka albo Rosjanka. Na pewno wschód Europy.
          Baltazar, patrzy na nią i próbuje pyrtaska schować jeszcze bardziej pod lewą dłonią, ale coś mu tam wolniuteńko rośnie. Bo się nie spodziewał, że to będzie taka ładna kobieta.
Zawsze przyjeżdżał facet, gdziekolwiek zamawiali, zawsze był to facet. Kurwa mać. JPRDLĘ
       Podchodzi do babki, bo ta stoi jakieś cztery metry od niego w tej cholernej bramce. Cały czas trzyma jedną dłoń na pimpusia i wolniutko zbliżają się do siebie. Ona robi krok i on też. Balti nie ma na sobie nic poza skórą, paznokciami i włosami.  
– Ja tutaju maju cosiu dla panju… Kupiuju pan. Sto złotych – mówi babeczka, zaciągając.  
– W maśle? – pyta Baltazar.
– Ja nie panimaju, proszę pana… ale może i w maślje.
– Ano, oki – mówi Baltazar. –  Bierę od razu. Dawaj pani. Zresztą nieważne… mówi. Dej pani tego beboka.
Babeczka, trochę speszona, bo goły facet, wręcza Baltazarowi reklamówkę do prawej dłoni. 
Baltazar w jednej ręce trzyma beboka, a w drugiej pimpusia.
– Baltazar? – drze się Anka z góry.  
– Co? Nie mogę teraz gadać, bo muszę mieć zasłoniętego pimpaska.
         Anka wychodzi na balkon, też naga… Cycki wiszą jej jak wielkie wory cementu.
– O ja pier… Baltazar! To jakaś dupa jest!
– Nie rozumie po polsku! Ale mam tego beboka. – Baltazar unosi reklamówkę, żeby pokazać ją dziewczynie i się uśmiecha. Stoi tak jeszcze i rżnie głupa, speszony przy ładnej cygance już z skwaszoną miną.  
– No to daj jej kasę i przychodź – drze się Anka z góry.
– Nie mam… Kurde, no nie mam kasy. Nie wziąłem. Zapomniałem. Rzuć stówkę z góry. A pani niech łapie – zwraca się do babeczki. 
– Ja zalapłaju stówaju damju radaju… – zaciąga babeczka.
         Anka znika, nagle pojawia się znowu i rzuca setką, którą łapie ni to Cyganka, ni Ukrainka, na pewno nie Polka.
– Dziękuję za tego beboka  – mówi zawstydzony Baltazar.
– Proszuju samczniuju – Babeczka odchodzi. Mija kilka sekund. Balti patrzy do reklamówki, a tam w środku dwa żywe koty.
– Kurwa, Anka! Ja pierdolę!
         Anka dalej stoi na balkonie, nie czai się, jak jej cyce lecą na barierkę. Goła jest po prostu.    
– No co jest? – pyta Baltazara. 
– To nie bebok.
– Tylko co? – pyta lekko zirytowana.
– Dwa koty, i to żywe, do jasnej cholery.  
– Co? – mówi Anka – Co ty gadasz?
 I nagle podjeżdża auto z reklamą na drzwiach: BEBOKI  W MAŚLE.
– Kurwa, stówka się poszła jebać – mówi ze złością Baltazar do Anki. –  Dałem stówkę jakiejś Cygance za dwa koty. Żywe, Ja pierdolę. Anka!!!!! Nadal trzymam pimpka w lewej dłoni.
– Co się, kurde, wydzierasz?
         Wychodzi pan z auta. 
– Dobry, mam beboka dla pana. – W ogóle nie zwraca uwagi na nagość  Baltazara. Najwidoczniej ma to gdzieś. 
– W maśle?
– No, w maśle, a w czym ma być?
– Anka, rzuć stówkę!
– Co, znowu?
– Babeczka nas ojebała na maksa… Dawaj stówę jeszcze raz. To była Ukraińska albo Rosyjska Cyganka. Sprzedała mi dwa koty…
– Idiota jesteś Balti… – drze się kobieta – No dobra. To niech pan kierowca łapie kasę – mówi Anka. 
– Dobra, złapię. Rzucaj pani.
         Anka rzuca. Kierowca łapie.
– Ale tutaj jest tylko stówa, a bebok sto pięćdziesiąt złotych kosztuje – mówi kierowca. – A w tej reklamówce, to co pan tam ma?
         Balti patrzy na reklamówkę.
– Dwa żywe koty
– To zamiast tych pięciu dych to dej pan te koty. Mosz pan beboka za sto.
Wymieniają się reklamówkami.
– Dzięki, stary. I tego… główka ci wystaje. Spod dłoni…
– To już od jakiegoś czasu, wiem o tym... To przez Cygankę…mi trochę no wiesz…
– Cygankę?
– Nieważne…
         Gościu lustruje jeszcze raz nagiego Baltazara, który ściąga w końcu  dłoń z ptaka. Patrzy też na Ankę, której cycki dyndają przed barierką, na balkonie, ale nie mówi nic, bo to w końcu SOSNOWIEC jest i pyta tylko na odchodne.  
– A pan to na kopalni pracuje?
– Tak, skąd pan wie? – rzekł Baltazar
– Po główce poznaję. Też tam pracuję. Beboki rozwożę dorywczo.
– A z kotami co Pan zrobi?
– Jak to co. Przerobie na beboki w maśle…
– Aha… to do zobaczenia pod prysznicem
– Jasne, na pewno poznam…
– Kurwa, beboka w maśle się babie zachciało – pluje sobie w brodę Baltazar…



Łączna liczba wyświetleń