czwartek, 14 grudnia 2017

Książka się pisze, się pisze

        







Książka się pisze! A co! Prężnie tworzę powieść w klimatach S-F z drobnymi elementami fantasy, a to już nie jest byle co, gdy magia przeplata się z technologią przyszłości, w której liczy się tylko przemoc i sex.









 Ale gdzie jej tam jeszcze do wydania… Pewnie w cholerę i znacznie dłużej, o ile w ogóle uda mi się ją wydać, patrząc trzeźwym okiem na naszą polską rzeczywistość. Coś czuję po kościach, że to nie będzie takie łatwe i proste, jak mi się na początku wydawało. No cóż, życie…
 Codziennie nad nią ślęczę. Wczoraj zrobiły mi się cztery strony, ale nie same, bo jak to tak… Zrobiły się, ale z pomocą mojej małej, wielkiej głowy, pełnej różnego śmiecia i innych tworów kanciasto-żylastych.




 Już jest prawie na ukończeniu ta moja powieść. Prawie, bo jeszcze został mi niemal cały grudzień. Do końca roku mam ją zamiar skończyć. Nie, nic mnie nie goni, żadne terminy czy coś w tym stylu. Po prostu tak sobie ustaliłem, stworzyłem dla siebie taki limit czasowy, aby mieć większą motywację. Że niby, jak prawdziwy pisarz, że jakiś termin mam, co to się muszę w nim zmieścić. Dobre, co nie? Dobre i jakże motywujące…



 Jak się z nią uporam do końca grudnia, to wyjdzie gdzieś szesnaście miesięcy w sumie, jak ją dukam, bo dokładnie od pierwszego września dwa tysiące szesnaście.
A co, jak się napisze, albo raczej: jak ją skończę pisać? No to tego, czekam mnie jeszcze jakieś sześć miesięcy korekt i redagowania z drobną pomocą pewnych osób. Przynajmniej mam nadzieję, że w tym czasie wyrobię się z przecinkami, kropkami, powtórzeniami i błędami ortograficznymi, gdyż potem będzie trzeba ją wysyłać do wydawnictw – taką ładną, spójną, poprawioną i w ogóle.




 Naprawdę nie wiem, jak mi to wszystko pójdzie. Te korekty i redakcja, bo to moja pierwsza powieść i nie mam w tym temacie żadnego doświadczenia, ale no nic, jak ja to mówię od czasu do czasu, jakoś to będzie, bo jak by miało nie być? Zawsze jakoś jest i tego się muszę trzymać. Przede wszystkim to pozytywne myślenie, nawet w tych najgorszych chwilach, kiedy wszystko się wali na łeb na szyję.
 Szukajcie w otoczeniu czegoś, co Was pocieszy w trudnych chwilach. Może to być muzyka na przykład. Ja od czasu do czasu to lubię przywalić AC/DC albo Iron Maiden i przy tej muzyce pisać tę moją wielką powieść.


Te zacne foty wykonała Jadwiga Żak.

sobota, 4 listopada 2017

Totalna fotograficzna wpadka



Jest to stary post – taki, co to się z reguły o nich zapomina, gdy leżą gdzieś na dnie dysku. No bo faktycznie: zapodział mi się na kilka dobrych lat i ostatnio, zupełnie przez przypadek, trafiłem na niego. Ot tak, po prostu.
 Opowiem wam dzisiaj o pewnej wpadce foto, która mi się przytrafiła jakieś parę lat temu. O tak, dawno to było, ale wszystko sobie spisałem kilka tygodni po całym zajściu. Zdarzyło się to podczas fotografowania pewnego zespołu rockowego, którego nazwę przemilczę. Nie podam również żadnych szczegółów dotyczących składu kapeli. Nie mogę i już. Ciii… Te elementy historii nie są istotne i niechaj zostaną moja tajemnicą na wieki wieków, amen.

 Jak to było? Pojechałem z moim przyjacielem (Hary pozdrawiam z tego miejsca) na koncert. Gdzie dokładnie? Już nie pamiętam, bo dawno to było.
O tak, jakieś miasto, gdzieś na południu Polski. Nie było wielkie, duże ani kolosalne. Było małe, malutkie, niewielkie. Kiedy do niego wjechaliśmy (bez GPS-u. Niestety, ale jakoś tak wyszło), zgubiliśmy się, klucząc w uliczkach jednokierunkowych. Trochę się sypały wtedy brzydkie słowa, ale na całe szczęście po kilkunastu minutach (może nawet bitej godzinie) dotarliśmy do celu. Powietrze w aucie rozdarł krzyk radości, kiedy zobaczyliśmy pub, który był w sam raz jak na nasze wymagania. Fajny wystrój, klimatyczne wnętrze. Nie za duży i nie za mały. Ciekawa (normalna) ochrona. Idealny do słuchania muzyki granej na żywo. Idealny na koncert nocną, deszczową porą.


 Obiekt pękał w szwach, bo przyciągnął tłum kapelą rockową (ciiiicho, sza), która miała zagrać. Udało nam się z Harym zająć miejscówki dokładnie dwa metry od muzyków. Ależ byliśmy uchachani. Mogę nawet zaryzykować twierdzenie, że był to pierwszy rząd. Idealne miejsce dla tak znakomitych koncertowych fotografów jak my. Czekaliśmy cierpliwie. Ja piłem sok z czegoś, chuj wie z czego. Mógł to być wywar z ogona borsuka lub jakiś wyciąg z pomarańczy albo mandragory. Obstawiam to drugie. Alkohol to na pewno nie był, bo jak wiecie, nie pijam tego gówna od wielu lat. Nie pamiętam, co pił Hary. Na pewno nie alkohol, bo tamtego wieczoru prowadził samochód. Zresztą mniejsza o to. Po co ktoś ma wiedzieć takie rzeczy? Ważne, że za kilka uderzeń serca miał się odbyć koncert.
 W końcu po dwudziestej kapela wygrała pierwsze nutki, jakże miłe dla mego ucha. Ambrozja dosłownie, nektar bogów, jak nic…
 Wyciągnąłem aparat z torby i założyłem na niego lampę. Zanim zacząłem cokolwiek fotografować, musiałem ustawić maszynkę do łapania chwil. Kombinowałem więc z ustawieniami na manualu. To taka przysłona, to taki czas naświetlania, a to takie ISO itd. itp. Lampę włączyłem, po chwili wyłączyłem, bo coś mi nie pasiło ze światłem, potem znowu włączyłem, a za jedno uderzenie serca wyłączyłem. Znowu podkręciłem czułość matrycy, czyli to ISO, co wspominałem trochę wcześniej.

 W końcu się zamotałem i nastąpiła kilkusekundowa konsternacja,
w wyniku czego zamrugałem oczami i zrobiłem przysłowiową rybkę (taka mina, przez którą człowiek wygląda jak karp).
 Przegrzałem procesor zwany mózgiem i zakląłem pod nosem. Zostałem wyłączony z życia na kilka chwil. Głowa mi się przegrzała od kombinacji ustawień Nikona D7000, którym w tamtym czasie operowałem na co dzień.
 Po chwili wróciłem z zaświatów i wreszcie ustawiłem dziada tak, jak chciałem. „Jest ok, mam to!”, pomyślałem w przypływie euforii, aż się uśmiechnąłem do siebie. Wyszczerzyłem zęby niczym rasowy koń po wygraniu wyścigu. Niestety, przez to ustawianie straciłem jeden albo dwa kawałki. Kapela już cięła na całego, więc – trochę spóźniony – przyłączyłem się do dwóch fotografów biegających obok muzyków. Kim byli? Nie wiem. Pomyślałem tylko, że też pewnie jacyś koneserzy koncertów. Tak samo jak ja i Hary.
W każdym bądź razie nastał czas na pstrykania. Chodziłem przed muzykami dobre kilka minut, aby złapać co ciekawszy kadr i gdy już miałem zrobić sobie pauzę na soczek (z mandragory), nagle wokalista (Ciii, nie zdradzę, kto to, bo nie mogę) nawiązał kontakt wzrokowy z moim obiektywem.

– O kurwa mać – szepnąłem do siebie. – Właśnie na coś takiego czekałem.
Zbliżał się powoli do mnie, od czasu do czasu zerkając to na obiektyw, to na mnie, jakby szukając w moich oczach potwierdzenia, czy może tak stać. Mrugnąłem do niego, że tak, że może. Uśmiechnął się do mnie. Cały czas śpiewał do mikrofonu, który trzymał w prawej ręce i kroczek za kroczkiem zbliżał się do mnie coraz to, bliżej… aż w końcu zatrzymał swoją bodziatą twarz jakieś niecałe pół metra przed moim szkiełkiem. W tym momencie nastąpiło bliskie spotkanie trzeciego stopnia. To był ten moment. Idealna chwila. Kontakt między fotografem a muzykiem to ważna sprawa i właśnie wtedy został nawiązany.


 Wokalista wydobywał z siebie dźwięki. Śpiewał, a przy tym śpiewaniu  prężył się jeszcze i wyginał (artysta jak się patrzy, nic tylko robić zdjęcia). Pozował do obiektywu rewelacyjnie, było widać, że robił to już niejeden raz. Zawodowstwo sceniczne w pełnym zakresie. Zaskoczyło między nami, jakbyśmy byli jakimś skomplikowanym mechanizmem, nakręconym rockowym brzmieniem całego składu muzyków, który idealnie do siebie pasował. A skoro zaskoczyło, to zabrałem się do roboty, celowałem i strzelałem niczym żołnierz
z AK-47. Poszła pierwsza fotka śpiewaka – wow, ależ to będzie zdjęcie! Ten gość przed obiektywem świetnie pozował podczas wydobywania dźwięków ze swoich strun głosowych. Druga fotka – ależ on ma wokal! Była moc. „Mógłbym kręcić filmik”, pomyślałem, „ale co tam, walić filmy, fotki najważniejsze, ta też będzie niezła. Trzecia fotka poszła i na pewno będzie lepsza niż poprzednia, jest ogień, jest moc. Czwarta fota, ależ śpiewa. Piąta zgranie zespołu idealne
z wokalem”. Na koniec zrobiłem jeszcze fotkę numer sześć, przy której odległość między nami zmniejszyła się do kilku centymetrów. Śpiewał mi już do obiektywu zamiast do mikrofonu, aż się trzeba było cofnąć, coby mi szkła nie porysował. Zrobiłem sześć fotek i pomyślałem, że być może będą to najlepsze fotografie koncertowe w tym roku. Świetnie się wyczuliśmy z wokalistą, którego wygląd dał mi do zrozumienia, że rock jest muzyką nieśmiertelną, łączącą pokolenia. Po ostatniej fotce z „bliskiego spotkania” przerwałem fotografowanie. Jak te foty wyszły – nie wiedziałem. Ciekawość zżerała mnie od środka niczym wirus, kawałek po kawałku, bez litości. Musiałem usiąść na chwilę obok Harego, aby sprawdzić, jak te foty wyszły. Byłem pełen nadziei, że będą super. Czułem ogromne podniecenie, gdy siadałem na krześle. Usiadłem. Wcisnąłem przycisk podglądu zdjęć na wyświetlaczu Nikona, by po chwili spojrzeć na moje sześć nieprawdopodobnych, najlepszych, zdjęć otwierających mi drzwi do sławy i nieśmiertelności. Cały świat zwolnił, aby za moment zatrzymać się dla mnie na kilka sekund. Spoglądałem po kolei na fotografie. Pierwsza, druga, trzecia, czwarta, piąta, na koniec szósta, po czym zwróciłem wzrok na Harego, który lekko się tylko uśmiechnął, widząc moją minę (rybka wspomniana wcześniej). Zrozumieliśmy się bez słów, wiedział, co się stało. Widział, jak moja twarz tężeje w szaleństwie. Widział mnie dobrze. Doskonale rozumiał, co czuję.
A czułem wtedy, że zaraz umrę, że wylecę z pubu z krzykiem na ustach.
Musicie wiedzieć, że same kurwy cisnęły mi się na usta. Co się stało? Czytajcie dalej. Oto z sześciu zdjęć, które wykonałem wokaliście, co tak dzielnie prężył się przede mną dobre dwie minuty, nie wyszło ani jedno. Miałem źle ustawiony aparat. Już nie pamiętam, co było nie tak. Wszystkie fotografie były czarne, niczym bezksiężycowa noc w czasie mroźnej styczniowej zimy...

poniedziałek, 30 października 2017

Papieros to taki cichy morderca


Papierosy to jeden wielki syf! Są obecne w życiu każdego z nas. Na ulicy,
w pubach, w barach, w domach. Wszędzie, gdzie nie pójdziemy, ktoś wokół nas zawsze pali. Patrzysz w jedną stronę i widzisz, że jakiś facet na przystanku jara. Patrzysz w drugą – jakaś młoda atrakcyjna dziewczyna właśnie gasi peta na koszu na śmieci.







 Jakoś niby rakotwórcze te sukinsyny, a i tak nadal je palimy. Nawet te nowe obrazki z nowotworami ku przestrodze na paczkach na niewiele się zdadzą.
 Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego tak właśnie jest? Dlaczego palimy te cholerne, śmierdzące papierosy? Ano może dlatego, bo ta czynność wbrew pozorom jest dosyć przyjemna. Śmierdzą, ale nas relaksują i od czasu do czasu dobrze jest puścić dymka z przyjaciółmi. Lecz niestety wszystko, co dobre i fajne, jest też uzależniające i niezdrowe. Papieros to taki cichy morderca, który zaczyna kontrolować nasze życie. O tak! To jest prawda. Palacze wiedzą o tym najlepiej. Chyba nie muszę tego wyjaśniać dokładnie?





Kiedyś gdzieś przeczytałem, że rzucenie palenia może nawet o pięćdziesiąt procent zmniejszyć ryzyko wystąpienia zawału. Czujecie to? O pięćdziesiąt procent! Kurwa, LOL, przecież to jest w chuj. Więc po co je palić, skoro tak bardzo szkodzą? Bo palenie jest bajeranckie! Co z tego, że nasz oddech potem wali dymem, jakby ktoś nam w usta wrzucił kawałek gówna, a o ubraniach to już nie wspomnę. Relaksują nas i dlatego je palimy. Fajne, tak, tak, ale kurewsko niezdrowe. No bo przecież przez nie może się w naszych płucach zalęgnąć rak. E tam, chrzanić raka, ważne, że jak palimy, to jest fajnie i bajerancko. Co tam jakiś zawał, którego możemy się dorobić… Co tam śmierć przez papierosy. Jebać to. Palmy, bo to jest takie cool, zwłaszcza wśród młodych. Wiadomo, jak się ma te naście lat, to od czasu do czasu trzeba się pokazać z fajką, bo jakże by nie. Przecież paląc, dzieciaki, jesteście tacy dorośli. Palcie, bo musicie przecież jakoś się prezentować przed rówieśnikami. One dodają wam powagi, lat, szacunku, wyglądu i, kurwa, raka.




         Ja zacząłem palić gdzieś tak w 2005 roku i żałuję, że tak się stało. Dosyć szybko się od nich uzależniłem. Wystarczyły dwa miesiące, aby zacząć kupować paczkę na dzień. Palące towarzystwo też zrobiło swoje. Bo jak tu nie palić, kiedy inni naokoło palą? Paliłem nałogowo przez około sześć lat. Ktoś powie: „Co to jest palić sześć lat? Ja palę już 30 i co ty na to?” Szczerze? To ja gówno na to. Bo tak naprawdę tutaj nie o to chodzi, kto jaki ma staż w paleniu papierosów. Bo nieważne, czy palisz 2 lata czy 40. Nałóg to nałóg i nie ma się co ścigać, kto ile już pali i ile fajek na dzień. Nałóg to nałóg i jest tak samo silny w każdym przypadku i cholernie ciężko jest się go wyzbyć.
 Kiedy wpadniesz w cug, już jest po tobie. Prawie… Bo są na świecie ludzie, którzy rzucają palenie. Da się? Oczywiście, że tak. Jest to do zrobienia dzięki silnej woli i dyscyplinie.
         W 2011 roku rzuciłem palenie. Ot tak, po prostu. No dobra, trochę się pomęczyłem z plastrami jakimiś, co to się je na ramię przyklejało. W sumie to się udało i nie paliłem przez cztery lata. Udało się! Lecz wpadłem totalnie w pewien grudniowy dzień, w pracy, kiedy koledzy na jakiejś przerwie wyszli puścić dymka. Poszedłem za nimi i to był mój błąd. Oj, wielki błąd. Myślałem, że jestem silny i twardy jak głaz. Staliśmy tak sobie i gadaliśmy, a naokoło wszyscy palili. Poprosiłem kolegę o papierosa. I po chuj to zrobiłem? Do dzisiaj nie wiem dlaczego. Poczęstował. Odpalił. I wtedy zaciągnąłem się ciepłym dymem. Pamiętam jak dzisiaj, że w tamtym momencie targały mną sprzeczne uczucia. Było mi żal tych czterech lat, ale z drugiej strony, kiedy zapaliłem, było mi naprawdę zajebiście. Poczułem się jak w niebie. Może nie powinienem tak pisać, gdyż to namawianie do złego, ale faktycznie tak było. Tamten papieros to mi smakował po tych czterech latach jak diabli. Znowu mogłem possać z piersi Matki Nikotyny i, o Stwórco, ależ było mi cudownie…
 Myślałem, że po tym jednym dymku z kolegami to będzie koniec, że odpuszczę znowu na kilka lat, ale potem była następna fajka, zaledwie po dwóch godzinach od tej pierwszej.



 Wiem. Smutne, ale za to jakie, kurwa, prawdziwe. Po trzech dniach kupiłem sobie paczkę. Tak to jest z tym nałogiem.
 Ten nieszczęsny papieros wpadł mi do ręki końcem anno domini dwa tysiące piętnaście, bo dokładnie w połowie grudnia i od tamtej pory walczę
z tym cholerstwem, bo chociaż fajki są fajne i to bardzo, to jednak raka można dostać i zawału też.
 Co prawda, rzadko teraz kiedy kupuję cała paczkę, lecz niestety podpalam od czasu do czasu. Czasem jest tak, że nie palę dwa, trzy miesiące,
a potem przychodzi taki moment, że wezmę jednego papierosa do ust i potem znowu jest kilka tygodni palenia i wyrzutów sumienia, że nie paliłem tyle
i znowu się dałem temu cholerstwu.
 Walczę, jak tylko mogę i wspomagam się Tabexem, który mi naprawdę pomaga w ciężkich chwilach. Tutaj mogę śmiało zareklamować ten środek. Jednak czy uda mi się pobić rekord czterech lat? Tego nie wiem, ale muszę przynajmniej podnieść rękawicę i spróbować zwalczyć ten nałóg.






Teraz krótka nota dla nałogowych palaczy

         Nieważne jest, ile palisz i jak dużo w ciągu dnia. Czy jest to jedna, dwie, trzy fajki, czy też cała paczka – wiedz, że jesteś uzależniony. Ale wiedz też, palaczu drogi, że palenie można rzucić. Wiem, że jest to ciężkie zadanie, ale nie niemożliwe. Ale kiedy się to uda, miej się ciągle na baczności, aby nie wrócić do tego „sportu”, gdyż od jednego się zaczyna…


Uwaga!

W tym wpisie, gościnnie wystąpiły Westy. Kit wam w oko, pieprzone papierosy.  Kiedyś i tak wygram. Zobaczycie! 
        
Pozdrawiam

Adrian Szymalski 








środa, 11 października 2017

Stuknęło mi Chrystusowe







Muszę się przyznać, że w tym roku, a dokładnie 30 września, stuknęło mi Chrystusowe, czyli okrągłe trzydzieści trzy lata. Ja pierdzielę, aż nie mogę w to uwierzyć, jak ten czas zasuwa. Normalnie jak samolot z Krakowa do Nowego Jorku.
         Aż mnie czasem coś trafia, że jest już tak dużo do wspominania. O wiele więcej, niż kilka lat temu. Wiecie, o co mi chodzi? Gdy się starzejemy, mamy coraz więcej wspomnień z naszego życia. Niemal codziennie wspominamy przeszłość – to, co robiliśmy i gdzie byliśmy. Miejsca, ludzi, daty, wydarzenia. Ciągle przybywa wspomnień. O Boże, kiedy patrzę na moje życie, widzę, że tej przeszłości jest już tak dużo. Dokładnie to trzydzieści trzy lata, nie mniej, nie więcej.







         Najbardziej w tym wszystkie to mnie boli, jak sobie wspominam ludzi, których kiedyś poznałem, z którymi się imprezowało, lub robiło coś ciekawego, a których prawdopodobnie już nigdy nie zobaczę w realu, już nigdy nie spotkam na żywo. Ależ mnie to, kurwa, boli. Jakby mi kto gorącym żelazem serce przypiekał…
          Znajdę pewnie wielu z nich na fejsie, bo takie czasy teraz mamy, że wszystko na fejsie jest, i zobaczę jakieś ich foty, może zaklikam nawet z jednym czy drugim. Ale kurwa, boli mnie, że większości z nich już nigdy nie będę widział na oczy i nigdy już z nimi kawy nie wypiję, bo życie leci i jest już inaczej niż w chwili, kiedy wszyscy byliśmy razem. Przez te kilkanaście lat tyle się zmieniło. I w końcu zaczną umierać, bo takie jest życie i nic nie jest tego w stanie zmienić. Albo może ja umrę przed nimi, ot tak, po prostu. Może ktoś z tych starych przyjaciół wpadnie do kościoła zobaczyć, w jakiej trumnie leżę. I postuka mi po drewnianym wieku. Może… Może tak, a może nie…






         Ale mnie to boli, że kontakty się pourywały.
Zawsze można coś napisać na fejsie do tych ludzi, których znajdę, ale co to za gadanie przez fejsa?
 Gówno to jest warte, bo to fejsbuk, a nie real.  Ech, jakże cudownie jest wspominać młodość i te ważne chwile, bo jest co wspominać, ale z drugiej strony to boli, boli jak jasna cholera.
         Eh, rozmarzyłem się i napisałem to, co napisałem, a chciałem o czym innym napisać, ale tak wyszło, że akurat ten tekst mi wyszedł – jakiś taki wspominkowy. No, ale tak to już jest z tym moim pisaniem, że czasem wylewam z siebie różne rzeczy. Trochę smutny ten wpis. Jakoś tak mi się zebrało, ale co tam, jutro też jest dzień i na pewno będzie weselej... 



Autor fotek: Justyna 


sobota, 26 sierpnia 2017

Wróciłem w poniedziałek z Krakowa...


       Ja pierdolę, co za zjebany tydzień. Jak żyć, no jak żyć w tej Polsce? Wróciłem w poniedziałek z Krakowa. Wpadam do domu i chcę odpalić komputer. A tu ni chu chu… Zerowa akcja i reakcja na mój gest wciskania włącznika. Noż wciskam go, a on nic. Prawie nic… Na chwilę coś tam w nim zaświergoliło w przeciągłym poburczeniu, ale na sekundę dosłownie, nie więcej.


I kiedy tak wydał z siebie ostatnie, pip, bulp, pipi, kulps, rups, krach, ciach, buu, puk, sruk, kiuch, pach, pomyślałem se tylko jedno: zjebał się sukinsyn. Noż kurwa, zjebał  się doszczętnie, jak wóz w łysym polu. Gdy stwierdziłem ten jakże interesujący fakt, łzy smutku, które napłynęły mi do oczu, sprawiły,  że świat wokół mnie stracił ostrość na kilka małych sekund.


 Długo nad tym cały zajściem i widokiem nie myślałem. Zrobiłem jedyną rzecz, jaka mi do głowy wpadła. Zawiozłem dziada do serwisu i go tam zostawiłem. Bo co innego miałem zrobić w takiej sytuacji? Pomyślałem se, że zmiana otoczenia dobrze mu zrobi, a przy okazji to go ktoś naprawi.  
W serwisie za ladą stał taki Pan. Hmm…  Chociaż trochę przesadzam, używając słowa Pan, gdyż koleś był na bank młodszy ode mnie i to o wiele lat. Stwierdziłem, że przez „pan” to mu nie będę mówił…
 Ogólnie naprawdę spoko typ. Młody, ale z rozmowy wywnioskowałem, że na komputerach to się zna. Przyjął mój komputer i nawet okiem nie mrugnął. Coś tam zapisał na kartce papieru, następnie wręczył mi ją do ręki i powiedział, że jak znajdzie usterkę, to zadzwoni. No to, jak mi tak powiedział, to się zebrałem i pojechałem do domu z lekkim wkurwem, że ten mój komputer wybrał sobie akurat taki okres na zjebanie się.  Przecież teraz jest sezon na wesela, i mam więcej roboty na Lightroomie namber fajf aniżeli w zimie. Tyle zdjęć do obrobienia, tyle zdjęć! A mój sprzęt w serwisie.
 Będzie zastój jak nic, pomyślałem do siebie, jadąc przez Kęty do Nowej Wsi, sejczeintem mojej kochanej siostry.       
         W ogóle to taka śmieszna sprawa w sumie wyszła wtedy z tym kolesiem w serwisie. Znaczy się: dla mnie śmieszna, dla niego nie, żeby nie było.
Kiedy patrzyłem na jego rzadkiego wąsa, to mi się śmiać chciało, bo taki rzadki był. Jeden włos na krzyż, a za dwa metry, gdzieś za drzwiami, następny jego włos, a za tym włosem jeszcze jeden włos, lecz dopiero za dziesięć metrów – i tak to leciało.
 Se pomyślałem wtedy „chłopie, po co ci on, po co ci ten wąs, który wygląda jak idź stąd i nie wracaj więcej. Noż kurwa, po co nosić rzadkiego wąsa? Przecież to się mija z celem i nawet fajnie nie wygląda. Lepiej już się golić i mieć taką gładką skórę na mordzie jak pupa niemowlęcia.
 Ach, ta młodzież dzisiejsza, czego to nie wymyśli, aby dodać sobie powagi i lat… Zapuszczają te rzadkie wąsiki a la Adam Małysz i kiedy widzisz na ulicy takiego delikwenta, to nie wiesz co robić. Uciekać w podskokach na Syberię? Śmiać się? Czy, kurwa, może płakać? Normalnie MASACZJUSETS jak nie wiem.
Ej, żeby nie było teraz, że się śmieję z ludzi, czy coś w ten deseń. Nie śmieję się, gdyż wyśmiewny to nie jestem. No może tylko czasem, ale naprawdę rzadko mi się to zdarza) Ja mam szacunek do innego człowieka i to jest fakt.
 Powiem wam jeszcze szczerze i bez bicia, że też se kiedyś zostawiłem takiego wąsika, żeby nie było. Rzadkiego i ledwo widocznego. Taki cieniutki meszek normalnie.
 Cała rzecz wydarzyła się kilkanaście lat temu, kiedy byłem jeszcze młody, piękny, wysportowany, umięśniony i w ogóle pro aktiv jet. Ale było wtedy śmiechu z tym moim wąsem, zwłaszcza w pracy. To były moje początki w Grupie Kęty, gdzie zahaczyłem moją życiową kotwicę aż do dzisiaj. Śmiali się ze mnie wszyscy w robocie. Nawet taki Zbyszek Papuga (nazwiska nie podam, co by chłopu reklamy nie zrobić) powiedział do mnie, że mój wąs wygląda jak gówno, w które ktoś zapałki powbijał. Tak mu się jakoś skojarzyły te moje włosy pod nosem z kupą. Mówił prawdę i faktycznie prawdę powiadał, i ja wam teraz mówię, że tak było. Na Boga, tak właśnie było.
 Ale mi głupio się zrobiło w tamten dzień. Rano, kiedy szedłem do pracy, to myślałem, że spoko wyglądam. Dzień wcześniej patrzyłem w lustro i podziwiałem tego mojego wąsa. Ale nie, to nie było spoko. To było MASACZJUSETS normalnie. Na całe szczęście przez lata mój zarost zrobił się trochę gęstszy, lecz nie ryzykuję już z wąsem. Moja facjata dużo lepiej prezentuje się brodą, którą teraz staram się zapuścić. Jakoś tak mnie wzięło. Ostatnio nawet odwiedziłem Barbera w Jaworzu. Fajna sprawa i jaka broda teraz równa i ładna, ale to już zupełnie inna opowieść…
Ale tego… co z tym komputerem, co się zrypał? Pewnie chcieli byście wiedzieć. No to tak: poszła płyta główna. Musiałem kupić nową i też tak zrobiłem, ale do tego musiałem jeszcze dokupić procka i ramy, bo tamte to już średniowiecze i w serwisie koleś doradził, żeby wymienić dziady. Ech, za części dałem ponad tysiąc złotych. No, cóż robić. Jest tysiąc, nie ma tysiąca. Raz na wozie, raz pod wozem. Itd. Itp.Takiż to świat, okropny świat… 
 




poniedziałek, 5 czerwca 2017

Obserwując życie. Luźne przemyślenia o fotografii ulicznej





Mam ochotę podzielić się z Wami moimi luźnymi przemyśleniami o fotografii ulicznej. Będzie to taka mała garść myśli, którą wyszperałem w mojej głowie i które chcę Wam przekazać. 



Kiedy jestem na ulicach Krakowa, totalnie wyciszam moje wnętrze, oddając się pasji. Zatracam się w niej wtedy do reszty niczym pływak w basenie pełnym wody. Wtedy to wszystkie troski, smutki i zmartwienia, które mnie męczą co jakiś czas, ulatują delikatnie do góry, gdzieś wysoko.




Street Photography ma to do siebie, że nie muszę mówić ludziom, co mają w danym momencie zrobić przed moim obiektywem. Nie muszę mówić, jak mają patrzeć, jak się uśmiechać, jak stać, aby było dobrze, jak pokazywać emocje. Nie muszę im mówić, jacy mają być. Oni po prostu są.  Żyją w swoim życiu, w jakimś sobie znanym rytmie i nurcie czasu, a ja rejestruję ten czas w moich kadrach.




 Oni żyją, bo są częścią życia, a życie jest nimi. Płyną przez nie, niczym wielkie i małe statki po bezkresie oceanów. Na ulicy ludzie nie udają. Nie grają jakichś dziwacznych ról. To nie aktorzy, to nie lalki ani marionetki. To są ludzie, czasem niby-zwyczajni, ale jednak bohaterowie moich zdjęć.






Na ulicy każdy jest sobą i ma jedno życie, własne, z którego korzysta tak jak chce, a ja staram się złapać to życie. Pochwycić i zatrzymać.  
 Najwspanialsza dla mnie jest chwila, gdy patrzę na zdjęcie, które wykonałem przed chwilą i widzę na nim emocje w oczach, gestach, w wyrazie twarzy. Lubię, kiedy moje fotografie mówią do mnie przez tych ludzi. Kiedy niemal krzyczą.   








  Czuję się wtedy jak ktoś wyjątkowy, ktoś, kto na ułamek sekundy stał się częścią ich szalonego albo spokojnego życia. Czuję się jak ktoś, kto wszedł w skórę tych ludzi i razem z nimi zamieszkał, na ten jeden ułamek sekundy.  






Kiedy jestem na ulicy, dzieje się ze mną coś niesamowitego. Czuję w sobie euforię, kiedy celuję i naciskam spust migawki, wtedy to uwalnia się moja dusza artysty. Uwalniam się JA i jako JA podążam ścieżką kompletnie zakręconego fotografika, obserwatora życia.    





sobota, 13 maja 2017

Kilka fotek z ulicy. Moje własne Street Photography



Czym jest Street Photography? Hmm, pewnie chcielibyście, abym podał definicję tego zagadnienia? Niestety, ale muszę was zmartwić: nie zrobię tego, z bardzo prostej przyczyny. Dzisiejszy świat zalewają internety. Z każdej strony, z góry, z dołu, z boku. I właśnie w internetach jest masa informacji na ten temat, wiec z przykrością muszę was, moi mili, odesłać do wujka Google, abyście oddali się rozkoszy poszukiwania i szperania w sieci.




























Może warto przeczesać teren i rozejrzeć się w tym zagadnieniu odrobinkę? Na pewno coś znajdziecie. Gwarantuję. Możecie poczytać, czym jest ten rodzaj fotografii, jaka jest jej historia i kto jest jej prekursorem.












 Znajdziecie masę znanych nazwisk i wiele wspaniałych fotografii, które na pewno Was zainspirują. Wystarczy wpisać w wyszukiwarce „Elliott Erwitt” albo „Bruce Gilden” – sprawdźcie, co Wam wyskoczy. Na pewno warto poświęcić chwilę. Miłego szperania w sieci.





 Mam tylko nadzieję, że nie pogniewacie się na mnie za to, że w tak małostkowy sposób odesłałem was w inne rejony Internetu. Na usprawiedliwienie mogę tylko rzucić małym, skruszonym „przepraszam”.











Ktoś teraz pewnie zapyta: skoro nie chcę podawać definicji, to po co w ogóle napisałem ten tekst? Już spieszę z wyjaśnieniem.




Po pierwsze: nie chcę powielać schematów i pisać tego, co już ktoś napisał, bo to nie ma najmniejszego sensu.   





Po drugie: w tym wpisie dzielę się z Wami zdjęciami, jakie wykonałem do tej pory, przez te wszystkie lata fotografowania.




Uzbierało się tego trochę. Umieściłem tutaj fotografie uliczne z Kęt, Oświęcimia i Bielska, a przede wszystkim z umiłowanego Krakowa.








 Jak zapewne widzicie, nie jest to wybitna fotografia, która zachwyci każdego, ale na pewno mogę być z niej dumny. Bardzo mnie cieszy ta moja mała kolekcja.





 Zapraszam serdecznie do oglądania, komentowania wpisu oraz zdjęć. Możecie napisać, które foty podobają się Wam najbardziej.  










Pozdrawiam serdecznie. 


Uwaga. Informacja ciekawostka. Jestem autorem wszystkich fotografii zaprezentowanych w tym wpisie. (Tak wiem, że na zdjęciach są różne znaki wodne ) 
Zaprezentowane zdjęcia można również zobaczyć na moich facebookowych stronach. Adrian Szymalski Fotografia oraz Streets of Cracow, której jestem współtwórcą. Poniżej podaje do nich linki.  

https://www.facebook.com/StreetsofCracow/

https://www.facebook.com/Adrian-Szymalski-Fotografia-740976082598797/


Łączna liczba wyświetleń