wtorek, 30 kwietnia 2019

Jak składałem regał na książki...


       
     Kurier przywiózł mi regał na książki. Kupiłem se dziada na Allegro. Regał oczywiście przyszedł do domu w częściach, bo jakżeby inaczej. I w sumie to trzeba było go zmontować. JPRDL, jak ja, kurwa, kocham meble w częściach, które muszę potem składać przy pomocy ostrych narzędzi. Przecież bardzo łatwo można podczas wkurwu przy montowaniu takich elementów sobie krzywdę zrobić śrubokrętem albo kołkiem.
Wypakowałem go bardzo szybko i już nie czekałem na nikogo. Stwierdziłem, że złożę go sam. Wziąłem się za niego od razu, żeby mieć to z głowy jak najszybciej. Myślałem, że w pół godzinki to się lekko wyrobię. Niestety nie. Przy takich robotach miodów to, kurde, nie ma. Jak dobrze przecież znamy to z życia…
Po wypakowaniu regału z pudełka wziąłem się ostro za robotę. Nawet nie patrzyłem na instrukcję skręcania, bo kto w sumie na takie coś patrzy? Co? Ja nie dam rady? Ja?
Kilka minut po wypakowaniu części wkręcałem taką maluteńką śrubkę – taką pici-pici, że prawie jej nie było widać. Takie małe gówienko normalnie, aby połączyć dwa elementy ze sobą.
Trzymałem ją pewnie w palcach i próbowałem wkręcić w dziurkę. Trwało to dobre kilkadziesiąt sekund i nagle ni to z gruszki, ni z pietruszki ta mała cholera jakimś sposobem wyślizgnęła mi się z palców i spadła na ziemię. Wypadła mi z ręki ot tak, kurwa, po prostu, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie.
 Szlag! Zakląłem siarczyście i przewróciłem oczami. Ciśnienie już miałem dwa tysiące albo i więcej, bo czas leciał. 
 Ale żeby tego było mało… Normalnie nie uwierzycie. Skurkowana, poturlała się jebitnie pod taką wielką komodę, która stoi w rogu pokoju. Oczywiście chciałem wziąć od razu następną ze stolika, ale fak, okazało się, że była tylko ta jedna do całego sprzętu i nie ma zapasowej.
Od razu założyłem, że aby ją wyciągnąć, muszę odsunąć tę wielką komodę. Jakby się nie dało kucnąć i zobaczyć, jak daleko poleciała.
W sumie nie wiem, dlaczego nie kucnąłem i nie sprawdziłem tak na wszelki wypadek, czy dosięgnę śrubki ręką. Jakiś taki zamotany byłem i wkurzony, to mi nie przyszło do głowy takie rozwiązanie. Życie.
A zamiast tego stałem tak i przez chwilę się szamotałem się z wielką komodą. Chciałem ją przesunąć, żeby dostać się do śrubki, która pod nią sobie leżała. Ale, kurde… nic i nic. Nawet nie drgnie ta wielka komoda. W ogóle nawet się nie przesunęła o milimetr, jak ją pchałem. No to siostrę zawołałem, bo co tak sam będę przesuwał mebel.
– Ej, Natalia, chodź tutaj na chwilę, pomożesz mi komodę przestawiać. Please, siora! – krzyknąłem.
Przyszła siora.
I tak oto próbowaliśmy we dwójkę przesunąć tę jebitną komodę. Razem, everybody! W kupie siła, se myślę. Damy radę! Ale nie daliśmy rady. Za mało pary w łapach. Próbowałem zawołać drugą siore i wołałem ją przez chwilę, ale przecież jeszcze nie wróciła z pracy. Nati mi to uświadomiła.
 ZONK…
Nie mogliśmy dać rady tej komodzie, wielkiej jak słoń, i wtedy, o dziwo kucnąłem, żeby zobaczyć, czy faktycznie śrubeczka daleko się poturlała. Kurde, nic tam nie było widać w tej miniszparce pod komodą. Chciałem poświecić latarką w te ciemności, ale uświadomiłem sobie, że nie mamy w domu zwykłych latarek. W takim razie pozostała mi tylko latarka w telefonie. Jednak okazało się nagle, że telefon mam na dole w kuchni. Musiałem po niego zejść. Znowu cenne minuty ulatywały jak liście na jesiennym wietrze. Poszedłem i wróciłem z telefonem. Siora stała dalej i na mnie czekała. Nic nie mówiła, bo widziała, że już jestem megawkurzony. Włączyłem latarkę i schyliłem się pod komodę. Regał, który składałem, leżał cały ropiździony po pokoju i czekał na tę cholerną małą gównianą śrubkę.
 Przyświeciłem w te ciemności. Chwila konsternacji… jest, kurde… Zobaczyłem śrubkę. JPDL… Co za radość mnie ogarnęła, ale nie trwała zbyt długo. Niestety, śrubka była daleko ode mnie. Prawie na samym końcu szczeliny. Nie mogłem tam za nic w świecie sięgnąć dłonią. Było zbyt ciasno, a do tego daleko. Nie dałbym rady jej złapać. I wtedy wpadłem na nowy pomysł. Pogrzebacz! Tak! To jest to, czego mi teraz potrzeba. Niestety, z tego, co kojarzyłem, znajdował się w piwnicy, więc poszedłem tam. Czas leciał. I wierzcie lub nie, ale wróciłem dopiero po upływie pół godziny. Co żem się naszukał dziada, tego pogrzebacza, znaczy się, to JPRDL… A to dlatego, że było lato. Lipiec, zdaje się, i w piecu już nie paliliśmy od dłuższego czasu. Ktoś wyniósł pogrzebacz z piwnicy. Aby go zlokalizować, musiałem zadzwonić do mamy do pracy, żeby zapytać, czy go gdzieś nie widziała. Mama powiedziała, że wyniosła go do garażu – po coś. Nie wnikałem po co…
Poszedłem do garażu i znalazłem go po kilku minutach. Wróciłem do domu cały uchachany, ale jednak lekko wkurwiony. Siory już nie było w pokoju. Poszła na górę, bo jej się nie chciało czekać na mnie. Ale to nic. Pomyślałem, że i tak dam radę sam. Schyliłem się i coś mnie łupnęło w krzyżu. Zignorowałem tępy ból pleców. Poświeciłem telefonem i włożyłem pogrzebacz pod szafkę. I, kurwa, co? Okazało się, że skurczybyczek, znaczy się ten jebany pogrzebacz, jest za krótki. Nie mogłem dosięgnąć śrubki. Uruchomiłem ponownie szare komórki. Mózg mi już parował, bo tak byłem wpieniony. Czas leciał. I nagle wpadł mi do głowy genialny pomysł. Kawałek patyka wezmę i taśmą klejącą go przykleję do pogrzebacza. Takie jakby przedłużenie zrobię, se myślę. Normalnie McGyver byłby ze mnie dumny… Jakby ktoś nie wiedział, kto to jest McGyver, to odsyłam do Google. To był taki serial o gościu, który na przykład z paczki chusteczek i worka na śmieci potrafił zbudować rakietę dalekiego zasięgu z głowicą nuklearną… He, he.
No ale co? Do tej pory z całego składania zrobiła mi się już godzina, a ja jeszcze nic prawie nie skręciłem. Regał nadal leżał rozpiździony w pokoju, ale co tam. Pomyślałem, że patyk to pewnie w piwnicy. No to żem tam poszedł. Znowu. Ale tym razem długo nie szukałem, bo leżał na widoku taki niedługi, lecz wystarczający, aby połączyć go z pogrzebaczem. Złapałem go i poszedłem po taśmę do kuchni, gdzie powinna być. Niestety, ale of course jej, kurwa, nie było. Zacząłem szukać w innych pomieszczeniach i nic. Kurwa mać, nigdzie nie było taśmy do scalenia pogrzebacza i patyka. Cały dom przetrząsnąłem. Pomyślałem, żeby to szmatą jakoś przewiązać i tak zrobiłem, ale patyk jebany, zanim doszedłem do komody, odpadł mi już ze dwa razy. Nie no, musiałem mieć taśmę klejącą. W sumie po dłuższym namyśle poszedłem do sąsiadów zapytać, czy przypadkiem nie mają takiej. Nie mieli! A jako że już tam dawno nie byłem, to zaproponowali mi kawę. No to tego, siadłem i wypiliśmy, gaworząc o pierdołach i innego typu pierdołach. Ot, takie to życie.
A w chałupie cały pokój zawalony częściami, z których miał powstać zajebisty regał na moje książki. Z kawą u sąsiadów zeszło z 40 minut jak nic. W końcu i tak wróciłem do domu bez taśmy.
No to teges. Wziąłem klucze do auta i pojechałem na pocztę po tę taśmę, bo byłem pewny, że tylko tam mają w całej wsi taki osprzęt. Tak mi się kojarzyło i dobrze mi się kojarzyło, bo była. Wiecie, o jaką taśmę mi chodzi. Tę taką szarą. Taką szeroką. Nie, nie celuks!
 I faktycznie mieli, no to kupiłem. I tego, wróciłem do domu. Poszedłem do pokoju i zespoliłem pogrzebacz z patykiem. Wsadziłem go pod komodę, gdzie mi ta śrubeczka uciekała i udało mi się ją wyciągnąć już po drugiej próbie. Potem cały uchachany wkręciłem francę w odpowiednie miejsce. Dwie bite, kurde, godziny w dupie na wkręcenie jednej małej śrubeczki. No ale co tam. Znacie to pewnie, jak jest ze skręcaniem mebli.
 Kurde, zeszły w sumie ze trzy godziny, zanim skręciłem regał do samego końca. Na całe szczęście udało mi się tego dokonać. Dzisiaj stoi sobie w moim pokoju i ładnie wygląda.
Dwa dni później mama poprosiła mnie, żebym jej łańcuch nałożył, bo jej spadł w rowerze. To se wyobraźcie, co się wtedy działo, ale to już zupełnie inna historia...


sobota, 27 kwietnia 2019

Koniec pisania powieści. Dopełniło się.


Wszystko zaczęło się latem 2016.
Trzymałem ją za rękę. Spacerowaliśmy Krakowskim Rynkiem, gdzieś w okolicach Bazyliki Mariackiej. Był piękny letni dzień. Pamiętam dokładnie, jak promienie słoneczne muskały mój kark, prażąc mocno.
– Wiesz, co mała? – rzuciłem ot tak, żeby zagaić rozmowę.
– Tak? – odparła niemal natychmiast.
– Gdybym miał drugie życie, to robiłbym w nim wszystko, aby właśnie w tym drugim życiu zostać pisarzem.
         Uśmiechnęła się do mnie.
– Wiesz co, Adrian – jej głos przypominał mi o tym, że żyję i że chcę żyć. – Ja na twoim miejscu spróbowałabym już w tym życiu.
Nic na to nie odpowiedziałem. Po prostu szliśmy dalej, ciesząc się każdą chwila wspólnie spędzanego dnia. Kilka dni później, to jest 1 września 2016, rozpocząłem prace nad pierwszym tomem mojej powieści „Załoga Katana - Początek” – powieści utrzymanej w klimatach s-f z dużymi elementami fantasy. Pewnie zapytasz mnie teraz, Drogi Czytaczu, kimkolwiek jesteś, dlaczego zwracam się akurat do Ciebie i czego od Ciebie chcę? Piszę te kilka słów, bo to właśnie ty jesteś dla mnie najważniejszy i chcę, abyś wiedział i był świadomy tego, że właśnie…
…28 marca 2019 skończyłem pracować nad moją pierwszą powieścią i jestem z tego cholernie dumny. Jak łatwo policzyć, zajęło mi to 31 miesięcy. Można by rzec, że w skrócie to dwa i pół roku, ale ludzie, jakiż to skrót… Tak czy siak, to i tak kawał czasu, jak poświęciłem mojej pierwszej powieści.
 Jestem z tego powodu prze szczęśliwym człowiekiem. Bo wiem, że już dzisiaj mogę nazwać się pisarzem z krwi i kości, bo udało mi się stworzyć to dzieło. Jeszcze to do mnie to nie dociera, ale jednak jest to fakt, któremu nie zaprzeczę. 
 Towarzyszą mi wielkie emocje, że tworzenie czego tak wspaniałego jak książka może trwać aż dwa i pół roku. To jest niesamowite! Zwłaszcza, że zaczyna się od bezwzględnego zera.
31 sierpnia 2016 nie miałem nic poza pustą kartką cyfrowego papieru w programie Word 2010. 1 września 2016 miałem już jedną stronę! 2 września miałem nie jedną, a dwie strony, po tygodniu był gotowy pierwszy rozdział „Załogi Katana” o największym skurczybyku w Galacticonie.
 Uwierz mi, na samym początku myślałem, że to tylko słomiany zapał i że szybko mi to przejdzie, że nie podołam wyzwaniu, że będzie tak jak zawsze, że poddam się po tygodniu i zostawię to po prostu. Jednak, do kroćset,  nic takiego się nie stało. Po kilku tygodniach ten zwykły szary zapał podpalił moje serce i umysł. Zapał stał się czystym, nieokiełzanym ogniem, który do teraz mi towarzyszy przy pisaniu i huczy mi w ciele niczym ogień z samych czeluści piekielnych, pchając mnie do działania.
 1 września 2016 roku obiecałem sobie, że będę pisał jedną godzinę każdego dnia i słowa dotrzymałem. Tak właśnie było przez 31 miesięcy. Godzina dziennie. Ni mniej, ni więcej. Aż w końcu nastał 28 marca 2019. Koniec pisania powieści. Dopełniło się.
        Kimkolwiek jesteś, gdziekolwiek jesteś, chciałbym, abyś wiedział, Drogi Czytaczu, że w proces tworzenia „Załogi Katana”, w ten pierwszy tom, włożyłem całe moje serce, duszę i siłę. 


Adrian Szymalski, człowiek z księżyca. Walczcie o swoje marzenia! 

wtorek, 23 kwietnia 2019

Jak stałem się fotografem z Kęt, człowiekiem, który z lustrzanką przy oku poluje na ludzi



Cześć! Jestem Adrian Kudłaty Szymalski. Fotograf z Kęt. I teraz, w tym momencie, w tej właśnie chwili, chciałbym Wam opowiedzieć o tym, jak w ogóle rozpocząłem moją monumentalną przygodę z fotografią i dlaczego tak bardzo jestem związany z Kętami – miastem, w którym wydarzyło się bardzo dużo ważnych dla mnie rzeczy.
Myślę, że warto wspomnieć pierwsze zdjęcia, które wykonałem moim Nikonem wiele lat temu, jeszcze kiedy byłem młodym i bardzo przystojnym mężczyzną (nie ukrywam tego jakże ważnego faktu. O tak! Moja twarz była niegdyś jak malunki samego Leonardo da Vinci. Piękna jak jutrzenka i boska niczym samo słońce. Dzisiaj już niestety tak nie jest. Lata lecą i do tego zapuściłem brodę. Dosyć konkretną zresztą, co dyskwalifikuje mnie w braniu udziału w Miss Polonia. No cóż, życie. Starzejemy się! Nie pozostaje nic innego, jak się z tym pogodzić). 




Jednak wracając do tematu, bo się zacząłem niepotrzebnie rozwodzić nad moją twarzą – po co, pytam się, po co?
 Na pierwszy rzut mojego fotograficznego oka od razu poszły Kęty i okolice z nimi związane.
 W chwili, kiedy kupiłem moją pierwszą lustrzankę, nie mogłem się powstrzymać i od razu udałem się na wycieczkę, aby fotografować Kęty. A co dokładnie? Co najpierw wpadło mi w oko? Piękny kęcki Rynek, pomnik Jana Kantego, dobrze znane i lubiane kęckie Korty i Soła. Hmm, i co jeszcze? Czyżbym o czymś zapomniał? Aha! No tak! Swego czasu często bywałem na Dworcu Kolejowym w Kętach oraz jego bliźniaku, Dworcu w Kętach Podlesie.




 O tak! To właśnie w Kętach wykonałem moje pierwsze zdjęcia i to w tym pięknym mieście rozpocząłem moją przygodę z fotografią. Wszystko zaczęło się od kęckiej Fotografii i jej aspektów. To tutaj stałem się fotografem z Kęt – człowiekiem, który z lustrzanką przy oku poluje na ludzi. Przynajmniej tak mnie kiedyś opisano w artykule, który ukazał się w Kęczaninie, kęckiej gazecie, która jest wydawana w całej gminie Kęty. 
 Ale zanim to wszystko się wydarzyło, musiało upłynąć wiele lat. Musiałem, że się tak wyrażę, dojrzeć do tego, aby zasłużyć na miano fotografa z Kęt. Kęckiego włóczykija z lustrzanką.



Mieszkam od dziecka w Nowej Wsi i jest mi tutaj dobrze, ale to z Kętami jestem związany dużo bardziej, chociaż mój dom rodzinny stoi na wsi. Moje serce należy zarówno do mojej wioski, jak i do tego małego miasteczka, na które od zarania dziejów spoglądają piękne Beskidy swym wielkim okiem.
W roku 1999 rozpocząłem naukę w Powiatowym Zespole Nr 10 Szkół Mechaniczno-Elektrycznych im. Mikołaja Kopernika w Kętach. To tam zawarłem pierwsze przyjaźnie i ciekawe znajomości, które przetrwały do dziś. To już w kęckim Koperniku, właśnie w nim pragnąłem zostać kęckim fotografem. To było moje marzenie i jeszcze wtedy nie wiedziałem, że będę na to musiał poczekać ładnych kilka lat. Już wtedy czułem zew fotografii i jej różnych aspektów. Niestety, jak to bywa w życiu, w tamtych czasach nie było mnie jeszcze stać na aparat i zakup sprzętu musiał zostać odłożony. I tak czas leciał nieubłaganie. Z roku na rok byłem coraz starszy. W końcu nastał rok 2004. Matura, zakończenie szkoły oraz obrona tytułu technika elektryka, lecz nadal daleko mi było do tego, aby stać się fotografem z Kęt – człowiekiem, który z lustrzanką przy oku poluje na ludzi.


Po technikum nastał burzliwy okres mojego życia, o którym tutaj wolę nie pisać, gdyż był to dla mnie czas, w którym życie dosłownie mnie sponiewierało, rzucając w każdą możliwą stronę. Byłem niczym łódź podczas sztormu, bez kapitana, załogi i kompasu. Jednak po tamtym okresie podniosłem się niczym Feniks z popiołów i zakup aparatu musiał stać się faktem. Jakoś tak, z życiem na bakier, dotrwałem do roku 2009 i zostałem zatrudniony w Grupie Kęty. W tamtym okresie była to praca marzeń i właśnie wtedy los się do mnie uśmiechnął. Stała praca to było coś, bo o pracę było ciężko w tamtych latach, zwłaszcza w Grupie Kęty. Kiedy mnie tam zatrudniono, nie wiedziałem jeszcze, że jestem jeden mały kroczek od tego, aby zacząć fotografowanie Kęt, okolic i ludzi.
         Praca w Grupie Kęty, wielkiej firmie o ugruntowanej pozycji na rynku, sprawiła, że rozwinąłem skrzydła, jako fotograf, fotografik oraz artysta. Z pierwszych wypłat odłożyłem w końcu na mojego pierwszego Nikona. W końcu! Po niemal dziesięciu latach spełniło się moje marzenie. Miałem własny aparat fotograficzny. Za to ci dziękuję, Grupo Kęty. Gdyby nie ty, fotografowanie Kęt musiałbym odłożyć na kolejne lata.


 Był maj. Słońce stało wysoko w zenicie. Właśnie skończyłem pierwsze zmiany. Czułem się szczęśliwy, bo to był dzień zakupu Nikona D3100. Po skończeniu zmiany udałem się na kęcki Dworzec PKP i pojechałem pociągiem do Bielska. To tam kupiłem aparat i wtedy wszystko się zaczęło. Tego dnia Kęty przyjęły nowego fotografa w swoje ramiona.
 Potem, po zakupie Nikona, fotografowałem Kęty przez cały miesiąc. Chodziłem wszędzie, gdzie tylko się dało. Od kęckiego Rynku do Dworca PKP aż po stadion Hejnału, przez Sołę do Kęt Podlesie. Niestety, tutaj was muszę zmartwić, ale z tamtego okresu nie została mi już chyba żadna fotografia. To były początki i moje zdjęcia jeszcze wtedy nie były zbyt dobre, ale jak to mówią, trening czyni mistrza. Od tamtego czasu dosyć często można było spotkać w Kętach mało znanego jeszcze wtedy fotografa, który cały czas rozwijał skrzydła.
Po niemal roku od zakupu udało mi się nawiązać współpracę z Marcinem Hałatem, który był wtedy jeszcze redaktorem naczelnym portalu Nowa Wieś w gminie Kęty. To dla tego portalu robiłem zdjęcia przez wiele lat.
Wtedy też pod swoje skrzydła wziął mnie Dom Kultury w Kętach. To dla jego dyrekcji wykonałem moje pierwsze fotografie koncertowe i do tamtego czasu dosyć często fotografowałem kęckie koncerty – Dni Kęt, zakończenie lata oraz szereg innych imprez. Cały czas rozwijałem moje fotograficzne kęckie skrzydła.
Po koncertach zaczęła mnie fascynować fotografia uliczna. Pierwsze próby fotografowania w Kętach były bardzo trudne. Za bardzo się bałem podejść do ludzi. Miałem wrażenie, że jeśli podejdę, to zaczną na mnie od razu krzyczeć. Niejeden raz do domu wracałem z pustą kartą, bo nie mogłem znaleźć intymności, która jest potrzebna do tego typu fotografii. Uliczna fotografia Kęt za bardzo mnie przerażała, dopiero po dobrych kilku latach przełamałem się i dzisiaj wygląda to zupełnie inaczej, na pewno ciekawiej. Wracam z pełną kartą z kęckich ulic.
Potem przyszedł czas na Kęcką Grupę Fotograficzną Pryzmat, z którą do dzisiaj działamy. To tutaj, z tymi ludźmi, wymieniamy się doświadczeniem oraz pasją i ciągle razem robimy zdjęcia.
A co z fotografią ślubną, zapytacie. Jak to się zaczęło? Niestety albo stety, temat jest tak obszerny, że będę musiał poświęcić mu odrębny wpis, gdyż opowieść jest dosyć zajmująca. Ale jak na razie chciałem wam opowiedzieć, jak to się stało, że ktoś określił mnie mianem fotografa z Kęt, człowieka, który poluje na ludzi z lustrzanką przy oku.
Pozdrawiam Was bardzo serdecznie. Adrian Kudłaty Szymalski, kęcki fotograf. Być może kiedyś spotkamy się na ulicach Kęt. Któż to wie, niezbadane są wyroki boskie. Pamiętajcie, gdy tylko zobaczycie dziwnego człowieka z brodą po pas i lustrzanką przy oku, to do razu do niego podejdźcie i zagadajcie. To będę na pewno ja – fotograf z Kęt, człowiek… no sami wiecie jaki. Ten, który poluje...  


wtorek, 16 kwietnia 2019

WIEDŹMIN 3 DZIKI GON I MOJE TRZY KONSOLE PS 4



       Siema, misiaczki! To znowu ja, Wasz ulubiony bloger Kudłaty. Co tam u Was ciekawego słychać od ostatniego wpisu? Pewnie, hm… to zależy, gdzie ucho przystawić, bo jak do dupy to g…o! (taki suchar na początku wpisu ode mnie. Prawda, że żenujący jak nie wiem co? Tak! Prawda).
 Żyjecie w ogóle tam po drugiej stronie ekranu? Pewnie tak, ale co to za życie… (kolejny marny sucharek, tym razem z cyklu „JPRDL, o czym on pisze?”).
LOL.
Ledwo dwa zdania skleciłem a tu już dwa słabe żarty. Póki co, jest całkiem nieźle.
I oto leci on, kolejny wpis! Specjalnie dla Was, Moi Drodzy. Może nie będzie tak zakręcony, jak ostanie dwa posty, i może nie będzie w nim takich sucharów, jak te przed chwilą. Ale jedno Wam powiem. Może nada się on do poczytania, ot tak, do tak zwanej poduchy.
No to ogień, lecimy z tym koksem do przodu, a nóż widelec się komuś z Was spodoba? Kto wie, może tak właśnie będzie? A jak nie, to trudno, życie. Życie, życie jest nowelą.
 O! Już wiem, komu jednak ten tekst może przepaść do gustu. Wszem i wobec informuję, że dedykuję go nałogowym graczom komputerowym. Myślę, że to dobra dedykacja. Tak od serca, gdyż będzie to historia o pewnej grze, w którą kiedyś grałem, i moich konsolach PS4, których też miałem kilka w swoim życiu, jak by na to nie patrzeć.
 Aż dziw bierze, że od wyjścia tej gry minęło dobrych kilka lat. Wiesiek namber 3, czyli Wiedźmin 3 Dziki Gon, bo to o nim mowa, wyszedł w maju 2015 i był totalnym hitem. Co do tego nie mam żądnych wątpliwości. Gracze pewnie też. A było to jakieś cztery lata temu. Trochę już od premiery minęło, jednak trzeba przyznać, że gra i tak nadal zachwyca pod względem fabularnym i wizualnym. Co więcej, ona wcale nie odstaje od dzisiejszych superprodukcji RPG.
Szczerze?
Mam do niej jakiś sentyment. Uwielbiam do niej wracać co jakiś czas niczym bumerang. 
Dzisiaj opowiem Wam, jak to było ze mną i jak Wiesiek dosłownie mnie wciągnął na te kilka dobrych lat. Do dzisiaj w niego ciupię, lecz już nie tak namiętnie jak w 2015, kiedy to gra pojawiała się na sklepowych półkach.
Maniacy gier komputerowych pewnie zrozumieją to, co z nią wyprawiałem przez ostatnie cztery lata. A było tego całkiem sporo, zupełnie jak na rodeo. Z Wiedźminem spisałem chyba jakiś tajny pakt, który sprawił, że nie mogłem się z nim rozstać bardzo, ale to bardzo długo. Odcisnął piętno na moim umyśle, że się tak wyrażę.
 Usiądźcie teraz wygodnie. Niech Was ten wpis pochłonie do reszty, Drodzy Gracze i Wy, zwykli śmiertelnicy, którzy nie gracie w gry.
          Od samego początku byłem napalony na Wiedźmina 3. Kiedy tylko dowiedziałem się, że wychodzi, już nie mogłem się na niego doczekać. Zachwytu miałem w sobie co niemiara, zwłaszcza że grałem w jedynkę oraz dwójkę, które też swój urok i klimat mają. To też są dobre gry. Zaryzykuję nawet stwierdzanie, że bardzo dobre. 
         A teraz tak mi się wydaje, że może powinienem napisać, Hm… hm… hm… w sumie to chyba zacznę od tego, że niestety mój komputer stacjonarny w chwili wyjścia Wieśka, w 2015 roku, był zbyt słaby, aby odpalić go na full detalach. I właśnie z tego powodu, zdecydowałem się na zakup PlayStation 4. Tak, tak…kupiłem sobie konsolę razem z grą, o której mowa. I fuck! Już po kilku minutach grania wiedziałem, że to będzie totalny hit. Tak mnie pochłonęła, że normalnie nie mogłem się oderwać przez całą rozgrywkę, póki jej nie skończyłem. A grałem w nią dniami i nocami, bo jest tak zajebista.
Wciągająca fabuła, która porywa w swój nurt i pochłania niczym wielka rzeka. Te epickie walki z bossami. Grafika, która powala na kolana nawet teraz, niemal po czterech latach od daty wydania. I oczywiście grywalność, która jest na poziomie 100 procent. Podczas grania nie ma nudów i ani chwili oddechu.
W grze przez cały czas coś się dzieje i nie sposób się odejść od konsoli. A kiedy za pierwszym razem udało mi się zdobyć komplet zbroi cechu niedźwiedzia i go wykonać, oniemiałem z zachwytu, bo tak epicko to wygląda. Po kilku tygodniach od daty premiery w końcu przeszedłem Dziki Gon. I to był mój pierwszy raz z trzecią odsłoną. A potem? Potem to już w nic innego mi się nie chciało grać. Dostałem zastoju, wiec nie pozostało nic innego, jak sprzedać zestaw, bo leżał i się kurzył. PS4 plus gra została sprzedana mojemu młodszemu kuzynowi Krystianowi, który ma ją do dzisiaj, a czy gra? Tego nie wiem. Może trzeba by go kiedyś zapytać. W każdym razie rozstałem się z graniem na niemal cały bity rok. Szybko przyszła brzydka jesień 2015 roku, potem polska zima bez ani jednego płatka śniegu. A ja przez ten czas nie tykałem w ogóle gier komputerowych. Robiłem masę innych rzeczy i to różnych. Jakoś się żyło, po prostu sie żyło bez maniaczenia w gry. Ale kurde, w końcu nastała wiosna 2016 – dosyć ładna zresztą. I wtedy znowu tęsknym umysłem wspominałem Wiedźmina 3 i jego zadanie poboczne oraz całą epicką fabułę. I tak to trwało kilka tygodni, aż w końcu nastał maj 2016. Od daty premiery Wiesia 3 minął dokładnie rok, a ja coraz częściej go wspominałem, siedząc w oknie swojego pokoju. Ot, tak mam, że czasami lubię przez nie patrzeć na ul. Moniuszki.
 Przyszedł w końcu czerwiec i, cholera, zacząłem marzyć jeszcze mocniej o ponownym zagraniu w najlepsze RPG, jakie świat wiedział. Niestety, mój komputerek przez rok nie uległ upgrade’owi i nadal miał te same podzespoły, co rok wcześniej, więc aby zagrać i naprawdę cieszyć się rozgrywką, musiałem ponownie kupić konsolę PS4. Nie uśmiechało mi się granie na kompie na średnich lub małych ustawieniach, bo moim zdaniem to nie jest granie. Gracze dobrze wiedzą, jak to jest, kiedy grafika na low nie powala na kolana i odpycha swoim topornym urokiem.
I uwierzcie lub nie, ale znowu to zrobiłem. Znów kupiłem PS4. Do dwóch razy sztuka. To była moja druga konsola. I żeby tego było mało, to kupiłem ją w zestawie z Wiedźminem. Nieźle, co nie? Powtórka z rozrywki. De ja vu, że tak powiem.
Jakoś się złożyło, że ponownie chciałem wejść w wir przygód Geralta z Rivii i się trochę zresetować na jakiś czas. Tak! Przeszedłem go po raz drugi, gdyby ktoś pytał. Lecz tym razem zeszło trochę dłużej z graniem, bo już nie było tego jebnięcia, jak za pierwszym przejściem. Już się tak nie chciało cały czas siedzieć w grze. Bo my, gracze, dobrze wiemy, że pierwszy raz jest tym najlepszym…
 I mógłbym na tym etapie zamknąć całą historię o graniu w Wiedźmina i wrzucić tylko tyle na bloga, ale nie zrobię tego, bo…
Jednak…
To nie koniec historii o PS4.
Kiedy ponownie udało mi się przejść grę, to znowu sprzedałem konsolę. Wiem, że to dziwne. Mój kumpel Piotrek T. nawet śmiał się ze mnie w pracy, że znowu to robię. No ale nie czułem jakiegoś musu, żeby trzymać konsolę w domu, skoro i tak nie grałem. Jakoś tak po prostu wyszło, że też ją sprzedałem. Bo po co miała leżeć bezczynnie.
 I znowu przyszła jesień, a potem zima i jakoś się żyło, oj żyło się i coś się robiło, gdzieś się działało i tak dalej i tak dalej. Ble, ble, ble…
 Lecz potem nastała piękna wiosna i maj 2017 i, kurde blaszka, znowu to zrobiłem. Po raz trzeci kupiłem PS4 oraz Wiedźmina, bo komputer nadal był zbyt słaby, aby uciągnąć grę na full detalach. A bardzo chciałem sobie ponownie zagrać. I, cholera, przeszedłem go po raz trzeci. I, o matko jedyna! Potem znowu ją sprzedałem. Do trzech razy sztuka, jak to mówią krasnoludy. Wiem, że niektórym wyda się to porypane, że aż trzy raz kupiłem PS4 i trzy razy ją sprzedałem. Grę też. Za to mógł być już nowy komputer na fajnych podzespołach, no ale co zrobić. No jakoś tak wyszło.
 Oczywiście za każdym razem, kiedy kupowałem, byłem nastawiony na granie tez w inne gry of course… Takie, w które chciałem se zagrać. Naprawdę chciałem, ale jednak zawsze po przejściu Wiedźmina już mi się nie chciało w nic grać. Nie mam już dzisiaj do grania takiej weny jak na przykład z dziesięć lat temu, kiedy jeszcze byłem piękny i młody. Do tego mam sporo innych zajęć, więc nie ma czasu na takie przyjemności.
Ale do czego zmierzam w ogóle w tym w wpisie, który niechcąco zrobił się małym, niekończącym się tasiemcem? Przydługawy już jest i kto to, kurwa, będzie czytał?
 Ale o co mi w ogóle chodzi? Ano o to, że gra jest tak dobra, iż wywarła na mnie tak wielki wpływ, że przez trzy lata z rzędu musiałem w nią grać. Polskiemu studiu CD Projekt Red naprawdę udało się stworzyć coś niesamowitego. Coś, co dało Polakom bardzo dużo. Jednak nie byłoby tej gry, gdyby nie jeden człowiek. Pisarz, polski. Mister… Andrzej Sapkoswki, który Wiedźmina stworzył w swojej głowie i tchnął w niego życie jak dobry ojciec. A może Bóg?
         Książki… No cóż, to od nich się wszystko zaczęło. Czytałem je jeszcze w czasach technikum, wywarły na mnie duży wpływ i nie ma co do tego wątpliwości, że to wszystko dzięki Sapkowi.
Czytało się, oj, czytało. W tamtych czasach zamierzchłych jako młody, zbuntowany chłopak, żyłem marzeniami. A książki o Wiedźminie sprawiły, że czułem się jak ktoś wyjątkowy, kiedy po nie sięgałem. I tutaj może was zaskoczę, a może nie, ale opowiadania oraz sagę w całości czytałem też po trzykroć. Nie wiem, co ja mam z tym Wiedźminem. Nieważne, czy komputerowy, czy książkowy. Zawsze do trzech razy sztuka. Dzisiaj już nie pamiętam wszystkiego, co działo się w książkach, bo było to dobrych kilkanaście lat temu, lecz bardzo mi się podobały. Mają swój klimat i urok. Zwłaszcza klimat, tak samo jak gra, która powstała na podstawie książek, żeby była ścisłość, dla tych graczy, którzy grali tylko w gry od CD Projekt.
Oczywiście, że mam na półkach w domu Wiedźmina! A jakżeby inaczej. Opowiadania i Sagę, i to jeszcze wydania z roku 1993. To taka moja perełka, z której jestem dumny.
 A już niebawem ukaże się serial, lecz co do serialu to mam mieszane uczucia. Wszyscy fani Geralta mają nadzieję, że będzie to dobry serial. Lecz niestety, dopóki go nie zobaczę na własne oczy, to nie powiem nic. Czy będzie tak samo dobry jak książki lub gra? Czas pokaże, a nam fanom pozostało cierpliwie czekać. Mam tylko nadzieję, ze nie będzie w nim potworów z durexów. Z gum znaczy się, tak jak w tym polskim badziewiu. Chociaż Żebrowski całkiem fajnie wyglądał.
        

piątek, 12 kwietnia 2019

BRODA TO NIE MODA


Tym razem będzie coś o mojej brodzie. Wiem, że jakiś czas temu już zapodałem wpis 30 Minut, który był o pielęgnacji, no ale widocznie temat się nie wyczerpał. Jakoś mnie tak naszło, żeby coś więcej o niej napisać.
No ten, tego… Rośnie sobie mój zarost już od prawie dwóch lat. I chociaż wiele osób mówi mi, żebym go zgolił, to ja idę w zaparte i mówię NIE! Nie, nie, nie i jeszcze raz nie zamierzam się brody pozbywać, za nic w świecie.
Jak już pisałem: dbam o nią, jak tylko mogę. Codziennie, jak zalecił mój szpec od brody, smaruję te moje włosy na mordzie olejkiem i balsamem. Szczotka w ciągu dnia to nawet kilka razy na dzień idzie w ruch. Co dwa, trzy dni szampon. A raz na miesiąc ogrania mi ją mój wspaniały szpec od brody – tak zwany barber.  
         Niecałe dwa lata temu stwierdziłem z całym przekonaniem, że chcę mieć porządną, długą brodę, która w przyszłości będzie mi się wiła aż do okolic pępka lub nawet jeszcze niżej. W to miejsce. No, sami wiecie jakie.
 A że geny jakieś tam po przodkach są, wiec predyspozycje do zapuszczenia też. No to na co było czekać? W końcu się zdecydowałem. Pomyślałem sobie: a czemu ja nie miałbym mieć fajnej brody jak ci faceci z reklam na facebooku?
Jednak początki były bardzo ciężkie. O tak, to na pewno. Zresztą wielu z Was wie, że początki zawsze bywają trudne i to w każdej dziedzinie. Najgorzej zacząć, jak to się mówi, a później to już leci.
 W ogóle, aby rozpocząć cały proces zapuszczania oraz i pielęgnacji, w pierwszej kolejności musiałem znaleźć porządnego barbera, który mógłby mi doradzić, od czego zacząć i takie tam. I tutaj uwaga, bo sprawa nie jest wcale tak prosta, jak mogłoby się wydawać. Droga czekała mnie długa i zawiła. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że na szukaniu golibrody zejdą mi jakieś dwa bite miesiące…

Niestety, realia są takie, że przez ostatnie lata, kiedy to mężczyźni zaczęli upodabniać się do przodków i rozpoczęli zapuszczanie bród na skalę światową, samozwańcze salony barberskie wyrastały jak grzyby po deszczu. Przy takim napływie facetów z brodami niektóre salony to samozwańcza banda partaczy po kursach internetowych, bez porządnej praktyki, która jest niezbędna przecież do podcinania, profilowania lub golenia brody.
Chcesz zapuścić brodę, to uważaj przy wyborze brodatego fryzjera. Będziesz musiał się trochę najeździć, żeby chemia zaskoczyła. Mało tego. Będziesz musiał wejść pod nożyczki i maszynkę, aby sprawdzić, czy to jest to, i czy warto tam wracać raz w miesiącu.
Mój dobry znajomy z Kęt, Arek z brodą po pas. Jeździł aż do Gliwic, bo tam kogoś znalazł. Podobno gościu to ogar jakich mało i Arek polecał mi go, ale jednak jak dla mnie Gliwice leżą trochę za daleko od mojej małej wielkiej wioski. Szukałem dalej, ale w moich okolicach schodziło, schodziło i jeszcze raz schodziło. W pewnym momencie miałem dosyć i chciałem się poddać. Nie wiedziałem, co robić z moją twarzą.
 Serio wam mówię, ludzie, dobry barber to podstawa, aby dojść do ładu z brodą. I niestety na samym początku nadziałem się, i to bardzo, na partaczy bez praktyki.
 Oj, najeździłem się jak nic. I, kurfamilia!!! Już za pierwszym razem wpadłem jak śliwka w kompot. Przyjechałem na miejsce, patrzę: fajny salon barberski, więc udałem się pod nożyczki. I co z tego, że brzytwa była? Co z tego, że kompres na twarzy był? Co z tego, że miła obsługa i fajni ludzie? Co z tego, że było to wszystko i wydawać by się mogło, że niby wszystko jest tak jak trzeba? Chemii i, co więcej, doświadczenia w goleniu brody brakowało. Skapnąłem się już za drugim razem. A przecież dzisiaj to jest naprawdę ważne. Dobrze wyprowadzić brodę może tylko dobry barber z doświadczeniem. Z DOŚWIADCZENIEM! Bo inaczej nic z tego. Po drugim razie w takim salonie nie wiem, jak go nazwać, bo daleko stał od barbera, chociaż reklamował się jako barber, zrozumiałem, że już tam więcej nie wrócę i że nie tędy droga. Musiałem szukać dalej. Nie miałem wyjścia.
I tak w końcu trafiłem do Dominika, który określa się mianem męskiego fryzjera. Ale ja uważam, że jest to barber wybitny. Chemia między nami zaskoczyła od razu. Tutaj jest brzytwa i nawet kompres na mordzie by się znalazł, ale, kurna, po co, skoro mi wystarczy w zupełności to, że jest Dominik. To jest fachowiec od brody, a nie samozwańczy świeżak po kursie internetowym, który bierze się za brody, bo to teraz taka moda. To jest fachowiec, który siedzi w temacie chyba od tysiąca lat, jak długa i szeroka jest galaktyka.

                                               ***

Chodzę teraz regularnie do mojego barbera raz w miesiącu. Zawsze doradza, co i jak. A ja go słucham uważnie, bo mądrze gada ten mój barber. Prawdziwy Barber! Brodę wyprowadził mi na dobre tory. I teraz se rośnie od prawie dwóch lat.
– Ma se rosnąć i tyle – mówi Dominik, kiedy mi ją czesze – Chcesz mieć długą, to nie przycinamy dołu. Krechę się zrobi, jak długość będzie.
– Dobra, szefie. Jestem za – odpowiadam z uśmiechem na ustach.
– Wąsa robimy?
– A jak, robimy! – mówię.
         I skraca mi wąsy.
– Brzytwa? – pyta.
– A, jak ci się chce, to możesz.
– No to jedziemy – mówi i mi tą brzytwą jedzie policzki. A ja siedzę zadowolony. – Po długości nie biorę – mówi przy tym. – Mógłbym już nawet, ale spadnie, dużo spadnie, szkoda by było.
– Nie, zostawmy – stwierdzam. – Jeszcze z pół roku i coś spróbujemy wyprofilować. Na razie niech będzie. Tak mi dobrze.

         I tak se gadamy o życiu, o sprawach ważnych i tych mniej ważnych. O pracy, o ludziach, o przyszłości i przeszłości. I fajnie mi się tam siedzi, dlatego wracam do niego co miesiąc i lubię tam chodzić. Chyba większość kęckich brodaczy tak ma. Taki krasnal, polecił mi Dominika, a ja poleciłem go kilku innym znajomym. Nie trzeba jechać daleko. Na miejscu można zrobić fachową brodę i nie za miliony monet, jak to ma miejsce w większych miastach. Dzisiaj to za nic nie zmieniłbym tego gościa. Bo nie ma to jak facet, który goli brody. Bo przecież, moim skromnym zdaniem, do brody to musi być facet. Chociaż kobiety też się znajdą pewnie, co dają radę ogarnąć, ale jednak co facet, to facet do takich rzeczy. 

I tak sobie idę z duchem czasu i zapuszczam. Bo nie ukrywajmy, że w dzisiejszym świecie długa i puszysta broda może kojarzyć się z prawdziwym facetem, a nie lalusiem z Backstreet Boys i włosami na żelu. He he, żel to już przeszłość, tak se teraz myślę. O tak! Sławne włosy na żelu to już dawno przeminęły, jak Polskie mroźne zimy. Kiedyś był żel, a dzisiaj jest tylko broda i to się chwali. 




poniedziałek, 8 kwietnia 2019

KOLEJNA KRAKOWSKA PRZYGODA


Uwaga! Zdjęć do tego wpisu użyczyła mi marka Pan Brodacz poniżej jest link do strony na facebooku. Tam można zakupić koszulki Pan Brodacz. Tymczasem zapraszam na nowy zakręcony jak świński ogonek, post. 


No to tak: kolejna krakowska przygoda. Taka niby z dupy, ale jednak, jak przygoda, to tylko w moim stylu.
Do Krakowa z Nowej Wsi dotarłem już w czwartek wieczorem moim czerwony odpicowanym mustangiem, czyli sejem. Piątek w sumie jakoś przeleciał, totalnie bez efektów specjalnych, aż w końcu nastała sobota. Dlaczego piszę o sobocie? Bo se wymyśliłem, że akurat w ten dzień pójdę fotografować Kraków, ale co z tego wyszło dokładnie, to czytajcie dalej.
         Justyna wstała wcześnie rano i poszła na uczelnię. Wypuściłem ją z domu o… hmm, czy ja wiem, która to była? Chyba koło ósmej trzydzieści? Tak sobie teraz kminie, że chyba taka właśnie była godzina.
         Kiedy poszła, no to ja se pomyślałem od razu, że jeszcze pociągnę trochę w łóżku, nie chciało mi się wstawać tak wcześnie i tak jakoś się złożyło, że wykaraskałem się z niego dopiero dziesięć po dwunastej. Wiem, co pewnie se teraz pomyślicie: wow, ale żeś pospał! Spokojnie, bo jak by na to nie patrzeć, nie było tego tak dużo znowu. Położyłem się spać koło drugiej nad ranem (do czwartej – jak nazwa bloga wskazuje – niestety nie dotrwałem), bo mi się już nie chciało czytać. No… Czytam teraz taką trylogię arturiańską Bernarda Cornwella. Naprawdę fajne i wciągające. Jadę z koksem, aż buczy, ale mniejsza o to. W każdym bądź razie od drugiej w nocy do dwunastej dziesięć to jest jakieś dziesięć godzin z drobnymi.





Wstałem dziesięć po dwunastej. I co dalej, pewnie zapytacie? No dalej to nic szczególnego. Ogólnie rzecz ujmując: plan był bardzo prosty na ten dzień. Wstać, zawiesić aparaty na szelki i ruszyć z nimi w trasę po Krakowie, aby coś fajnego upolować. Prawda, jakie to piękne w swojej prostocie?
 Pierwsze, co zrobiłem zaraz po wyjściu z łóżka, to siku. Standard. Każdy z nas tak ma. No dobra, ale co po siku? Co się działo dalej pewnie zapytacie? No, trochę żem się ogarnął w łazience, zęby i takie tam, mycie innych części ciała, i wróciłem w końcu do pokoju, żeby przygotować sprzęt do focenia. 
Otwieram plecak i po kolei przeglądam obiektywy. Okej, tele jest! Pięćdziesiątka też! Jakiś szeroki kącik jest! No i trzydziestka piątka. Wszystko się zgadzało. No to wziąłem do ręki pierwszy aparat, potem drugi. Okej, karty pamięci są, wszystko jest. Spakowałem całość do plecaka, ubrałem się w ciuch wyjściowy i ogień na Kraków. Wiśta wio…Hetta pry...
Kiedy wyszedłem na pole, spojrzałem na niebo… a tam jakaś taka sraczaka totalna i do tego jeszcze chmurzasta. Niebo zaciągnięte było, ale deszczu nie ma. Fajnie, pomyślałem. No ale, kurde, kurtę wziąłem, tak na wszelki wypadek.



W końcu dotarłem na Plac Inwalidów. I wtedy wszystko z moim ciałem było okej, ale kurde jak żem przeszedł na, Szewską, prawie pod Rynek, to się spociłem, jak nie powiem co. Massachusetts po prostu, byłem cały mokry. Aż się do mnie ubranie lepiło. Zaduch jakiś taki panował na tym polu i mnie dopadł. 
Gwoli ścisłości, teraz będzie hit. JPRDL…zapomniałem se wziąć perfum z Nowej Wsi do Krakowa i tego jeszcze, no, dezodorantu też nie zabrałem. Po prostu nie spakowałem, cholibka, bo zapomniałem. Czyli automatycznie przed wyjściem na foty  to się nie poperfumowałem. Lipa jak nie wiem i wiem, że siara. Ale jak to mówią skleroza nie boli. No nie boli, to na pewno. 
W końcu dotarłem, cały mokry i spocony, i zdyszany, na krakowski Rynek i nagle stwierdziłem, że jednak nie chce mi się focić. Ot, taka nagła zmiana decyzji, nito z dupy. I tak myśl mi wpadła do głowy: idę do McCafe na kawę najpierw. Bo kawa to podstawa mojego funkcjonowania. Ale, kurde, w McCaffe wszędzie było zajęte. Nie dało się nigdzie wcisnąć. No to żem się cofnął w stronę Bagatelli z Szewskiej i znalazłem fajną knajpkę. NAKIELNY, kiedyś to chyba było Costa Caffe, ale to było niegdyś, w odległych czasach, dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami i za siedmioma lasami, kiedy jeszcze po świecie chodziły dinozaury.

Wszedłem do tej kawiarni cały spocony. I co się jeszcze okazało. W środku było dwa razy cieplej niż na polu. To se wyobraźcie, jak mi jeszcze musiało przygrzać. Kupiłem se jebitne Americano. Swoja drogą, bardzo fajna obsługa w tym Nakielnym. Gostek chciał mi jeszcze wcisnąć coś słodkiego, ale grzecznie odmówiłem i siadłem jak najdalej od ludzi w takim ciemnym kącie na samym końcu kawiarni, żeby nikt na mnie uwagi nie zwrócił, bo ten pot pod pachami. Sami wiecie. 
Ściągnąłem tylko kurtkę. Bluzy nawet się nie odważyłem, bo koszulkę to można było wykręcić i bałem się, że pachnie ode mnie. A koszulka swoją drogą to cała mi przyległa do ciała.
Wyciągnąłem se lapka, żeby coś popisać. I zacząłem pisać sobie po prostu jakiś tekst, coś o kotach i mymłonach. Nieistotne to jest wcale i w ogóle. W sumie to nie wiem już, co wtedy pisałem. Na pewno nic szczególnego i ciekawego. Jak zwykle zresztą.
 Koło mnie, po mojej lewej, stał pusty stolik, i do tego stwierdziłem, że stoi niebezpiecznie blisko. Miałem nadzieję, że nikt przy nim nie usiądzie. Se myślę: dobrze, że nikogo nie ma obok, bo ja tak, no powiedzmy sobie szczerze, spocony. Aż tutaj nagle jak na zawołanie wchodzą jakieś dwie niewiasty do kawiarni. Robią szybki rekonesans i gdzie siadają? No tak! Obok mnie i moich spoconych paszek. Se myślę: JPRDL…co za siara będzie, przecież moje pachy dzisiaj bez perfum i dezodorantu nie są na pewno ukontentowane. Cię pierdykam! Aby tylko nic dziewczyny ode mnie nie poczuły…
 LOL.
Mam nadzieję, że ich nie czuć. Tych pach. No, ja to w sumie nie czułem, ale wiecie, jak to jest. Na swój zapach to się człowiek nie łapie. Obcy ludzie to zaraz wyczują takie perełki zapachowe.
 Cholera, to będzie bliskie spotkanie z moimi pachami, pomyślałem. Biedne dziewczyny. Biedny i ja i biedny NAKIELNY. No i tak se siadły te dwie dziewczyny tuż obok, niecały metr. I se gadają miedzy sobą. Po chwili miły pan z obsługi przyniósł im kawę i coś tam jeszcze. I niby nic, myślę se, że wszystko jest okej. Piszę sobie dalej i jest niby okej faktycznie, ale za chwile słyszę, jak mówią między sobą. Blisko były, to wszystko dobrze słyszałem. Bo to było zaledwie sto centymetrów ode mnie.
– Czujesz? – Mówi jedna.
         Patrzę kątem oka i wytężam ucho.
– Ale co? – odpowiada druga.
– No, taki dziwny zapach? Czujesz? – odzywa się ta pierwsza raz jeszcze takim niby szeptem.
          Głowę schowałem w komputer i nic nie mówię. Udaję, że piszę.
– No faktycznie…
– Ciekawe, co tak dziwnie pachnie.
         Se myślę, wyczuły moje pachy, jak nic je wyczuły. Zapiąłem bluzę jeszcze mocniej, prawie pod szyję i se myślę, żeby się szybko ewakuować, ale po dwóch zaledwie sekundach znowu mówią do siebie.
– No wiesz, to jest kawiarnia, może to kawa świeżo mielona. Bo co innego?
         Przełknąłem głośno ślinę i pomyślałem o moich pachach.
– No może, ale dziwnie pachnie, naprawdę…

Łączna liczba wyświetleń