poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Mały chłopczyk w klatce


        W wilgotnej piwnicy panował niemal całkowity mrok. Niemal, bo na ścianach paliły się w tylko dwie pochodnie, które ledwo co oświetlały stalową klatkę
i człowieka w jej wnętrzu oraz stojącego obok wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę w starym, znoszonym płaszczu i kapeluszu.
 Płaszcz, jak i cały ubiór typa razem z kapeluszem o szerokim rondzie, lata swojej świetności miał już dawno za sobą. Po mężczyźnie było widać, że swoje już w życiu przewędrował. Był na pewno tułaczem, który widział wiele cudów w czasie swoich długich podróży na krańce świata.
 Przy pasie wisiał mu wielki stalowy rewolwer o długiej grubej lufie, która lekko połyskiwała w nikłym blasku pochodni.
– No masz, zjedz to mięso – poprosił mężczyzna spokojnym, lecz bardzo stanowczym głosem.
         Nie było żadnej odpowiedzi. Cisza.
– No, masz. Chociaż spróbuj – ponowił prośbę, przykładając małe zawiniątko pod klatkę. – Nie chcesz? Powąchaj. Pachnie? – dopytał jeszcze i się cofnął. Wiedział, że nie może podejść zbyt blisko. To mogło oznaczać jego zgubę.
         Cisza.
Światło z pochodni zamigotało, kiedy do piwnicy wdarł się powiew mroźnego powietrza z góry. Na zewnątrz już od kilku dni panował siarczysty mróz.
– No, chociaż jeden mały kęs? – zaproponował i rzucił mięsem w stronę klatki. Mięso wpadło do środka, lecz postać, która tam siedziała, nie poruszyła się. Zastygła jak głaz.
– Nie chcesz tego zjeść, co? – uniósł się mężczyzna. – Ty wredny skurwysynu!
Facet kopnął w drzwi od klatki, lecz nadal trzymał się z dala. Nie chciał ryzykować bliższego spotkania.
         Postać w klatce lekko drgnęła. Miała spuszczoną głowę. Z ust kapała jej gęsta ślina.
– Zjedz to mięso! – Mężczyzna był stanowczy. – Ach, przecież wy nie jecie takich rzeczy, prawda? – krzyknął po raz kolejny do dziecka, które mogło mieć góra dziesięć lat. Miało bladą cerę, było wręcz rzadkim okazem albinosa. Było łyse, nagie i wychudzone. Z głowy sterczały mu ostre jak u elfa uszy i do tego wyglądało okropnie, prawie jak żywy trup.
– Świeże jest. Dobre – rzucił już trochę spokojniej starszy człowiek
i wyciągnął z kieszeni jeszcze jedną porcję. Tej w klatce dziecko w ogóle nie ruszyło, jakby jej nie zauważyło. – Masz. Zjedz. Co prawda nie jest ludzkie, ale zawsze to coś… Wyobraź sobie, że to człowiek. Przecież potrafisz to zrobić. To nie jest trudne. Popatrz na mnie i tyle. Tak właśnie wyglądają ludzie, mój mały przyjacielu.
         Kopnął w klatkę z całej siły, aż się cała zatrzęsła. Chciał nastraszyć chłopczyka, lecz dziecko nadal siedziało skulone w kącie klatki i nie wydawało z siebie żadnego dźwięku.
Cisza.
– Pić – przemówił słabym głosem chłopiec.
– Podać ci wodę? – rzucił mężczyzna.
– Pić.
 Krzywy uśmiech zagościł na twarzy mężczyzny.
– Nic z tego, póki nie zjesz mięsa. – Mężczyzna patrzył na chłopca
i przemówił po chwili. – Rozmawiamy od kilku dni, a ty ciągle tylko chcesz pić. To jednak prawda, że nie da się was oswoić. Dlatego was łapię i zabijam. Kocham to robić. To jest całe moje życie od wielu już lat.
– Pić – przemówiło dziecko ponownie. – Proszę…
         Widać, że chłopczyk był już bardzo słaby, na granicy wyczerpania.
– No masz, ty cholero, zjedz, kurwa, tylko jeden kawałek krowiego mięsa.   Człowiek rzucił do klatki kolejną porcję. Tym razem mięso uderzyło dziecko w głowę, aby upaść tuż przed nim.
– Pić, proszę – powtarzało dziecko. Zaczęło się kiwać. W przód i w tył.
W tył i w przód
         Mężczyzna podszedł do klatki, aby lepiej to zobaczyć, lecz nie za blisko. Tylko na wyciągnięcie ramion.
 I wtedy nagle mały, słaby i brudny chłopiec, skoczył na kraty
z przeraźliwym krzykiem. Oczy jarzyły mu się czerwienią. Uśmiechał się perfidnie. I krzyczał jak zarzynane zwierzę w stronę mężczyzny.
– Pić, chcę twojej krwi, człowieku!
Van Helsing widział długie białe zęby, które wystawały dziecku z ust. Wzdrygnął się. Wiedział, że zaraz wyciągnie rewolwer ze srebrnymi kulami
i zabije wampira. Zrobił to. Nie czekał i zabił skurwysyna.
Oddał trzy strzały. Jeden w głowę i dla pewności dwa w serce.
Wampirze truchło upadło na ziemię z łoskotem.
Van Helsing uśmiechnął się do siebie i podszedł do następnej klatki. W jej wnętrzu było kolejny wampir, którego chciał oswoić. Tym razem była to dziewczynka.


niedziela, 19 sierpnia 2018

IRON MAIDEN – WYPRAWA – AKT III. Oczekiwany dzień koncertu




W końcu doczekaliśmy, jak nic, doczekaliśmy się dnia koncertu! I wiecie co? Warto było czekać tych kilka miesięcy na koncert najukochańszego zespołu ever. Napięcie oczekiwania z dnia na dzień rosło coraz bardziej, wprost proporcjonalnie do daty koncertu. Im bliżej było wydarzenia, tym bardziej byliśmy podjarani tym, co stanie się w Tauron Arenie.
            Nie mówię, że codziennie, ale od czasu do czasu zdarzało nam się rozmawiać w pracy na ten temat. Mnie, Darkowi i Andrzejowi. Rozmowy toczyły się głównie wokół kawałków, jakie mogli zagrać Ironi. Byliśmy bardzo ciekawi, co tym razem muzycy zaprezentują fanom.
             Darkowi bardzo podoba się najnowsza płyta kapeli, która nosi nazwę The Book of Souls. Ja jakoś ciągle nie mogę się do niej przekonać i raczej, odkąd kupiłem dla nas bilety, byłem nastawiony na to, że na koncercie usłyszę stare dobre kawałki. Jak się okazało, niewiele się pomyliłem, albo raczej wcale, bo tamtego dnia usłyszeliśmy same hiciory Iron Maiden.
Dwudziesty siódmy lipca dwa tysiące osiemnaście na pewno zapamiętamy na długo, bo Ironi dali totalnego czadu.



            Hary tamtego dnia przyjechał po mnie punkt siedemnasta. Prawie pod mój dom. Potem od razu uderzyliśmy na Kęty i z tego miasta zgarnęliśmy jeszcze Darka W. jak Wojnar i Andrzeja O. jak Oleksy.
            Cały skład, nasza wspaniała drużyna, wyruszył do Krakowa kilka minut po siedemnastej. W chwili wyjazdu każdy z nas miał totalnego banana na ryju. Byliśmy szczęśliwi jak nigdy, bo w końcu przeznaczenie się dopełniło. Wyprawa rozpoczęła się na dobre....
             Hary czynił honory kierowcy i muszę przyznać, że jazda z nim to czysta przyjemność. Po wejściu do jego auta od razu odpaliliśmy Iron Maiden. Płyty, którą wybrałem osobiście, słuchaliśmy przez niemal połowę drogi do Krakowa. W tle leciały więc kawałki z A Matter of Life and Death.
            Muszę przyznać, że Hary za kołem jest pewny siebie, prowadzi naprawdę doskonale i jest bardzo, ale to bardzo dobrym i opanowanym kierowcą. Co ważne, ma refleks, którego mu naprawdę zazdroszczę. Potwierdziło się to w drodze powrotnej, gdy wyjeżdżaliśmy z parkingu spod Tauron Areny. Hary lekko się z nami zagadał i w ostatniej chwili zatrzymał samochód przed innym autem, dzięki czemu uchronił nas od kolizji, którą ja i chłopaki widzieliśmy już oczami wyobraźni. Gdy Hary zahamował, odetchnęliśmy z wielką ulgą. Hary również. Skwitował to tylko hasłem:
            – Kurwa, sorry, panowie.
             Na całe szczęście nie doszło do kolizji, bo by była lipa totalna, gdybyśmy walnęli w dupę jakiegoś samochodu przed nami. Swoją drogą wina byłaby tak naprawdę Harego. He, he. Na szczęście obeszło się bez stuknięcia obcego pojazdu. Tak jak już mówiłem, refleks Harego czyni z niego kierowcę wybitnego. Może nawet natchnionego lub doskonałego. Jazda autem z Harym to jak ekskluzywny rejs statkiem dokoła świata po spokojnym morzu.

            I tak po wyjechaniu z Kęt tuż po siedemnastej jechaliśmy sobie do Krakowa spokojnym tempem. Jakoś specjalnie nam się nie spieszyło. Mieliśmy jeszcze dużo czasu, aby dotrzeć na miejsce.
             Darek i Andrzej pili piwko na tyłach auta. Hary na to pozwolił, więc od razu otworzyli browarki i rozprawiali niczym wybitni mówcy. A ja, jak to ja, słuchałem opowieści chłopaków i nowin z pracy. Trochę nudny i przereklamowany temat, ale co miałem zrobić. Musieli się przecież wygadać, a okazja była do tego idealna, bośmy się dawno nie widzieli.
            Po drodze stanęliśmy na BP gdzieś przed Krakowem. Postój zarządził Hary, który musiał sobie puścić dymka. Andrzej od razu mu zawtórował, więc nie było wyjścia. Na dodatek Darkowi zachciało się siku (wiecie, że czterdziestolatkowie muszą to robić dwa razy częściej niż młodsze osoby).
             Tak w ogóle to wiem, że to trochę lipa palić papierosy na stacji benzynowej, ale zachowaliśmy środki ostrożności i stanęliśmy trochę dalej od dystrybutorów, żeby czasem jakiś mały żarek z fajek nie zaplątał się między samochody a przewody z paliwem. Przecież gdyby tak pierdyknęło, to pewnie bylibyśmy już w połowie drogi na Marsa.
             I tak oto Andrzej i Hary palili sobie spokojnie papieroski przy aucie, a  w międzyczasie ja i czterdziestoletni Darek skoczyliśmy szybko do budynku stacji, żeby odcedzić kartofelki. Mnie to tak średnio się chciało, ale Darek nalegał, żeby iść do WC, no to poszedłem potrzymać go za rączkę.  (Tylko bez podtekstów)!
            I kiedy Darek W. jak Wojnar wyszedł już z pustym pęcherzem z WC, kupił jeszcze po jednym piwku dla siebie i Andrzeja, a ja coś do zjedzenia. Kiedy zakupy były gotowe, poszliśmy do chłopaków, którzy kopcili już na całego, a wokół ich głów kłębiły się tony siwego i śmierdzącego dymu z papierosów.  
            Hary otworzył browary chłopakom za pomocą zapalniczki i już po chwili sączyli sobie zimny trunek. Ja jadłem kanapkę z tuńczykiem i tak sobie stałem obok, jak gdyby nigdy nic.
            I tak po chwili patrzę to na Darka, to na Andrzeja, jak piją to piwo. Tak se patrzę i widzę, że Darek pije normalnie, jak normalny człowiek, jak na czterdziestolatka przystało. Łyczek po łyczku, łyczek po łyczku i delektuje się spokojnie piwem z butelki. No i super to wyglądało, tak nawet elegancko i dostojnie, jak na Darka, który przecież nie jest żadnym Leonardo Di Caprio. Kulturka, kurwa, jak nic. Darek nie żłopał tego piwa jak koń czy inne zwierzę. Pił jak człowiek i nie telepał przy tym ozorem.
             Ale, kurwa, patrzę po chwili na Andrzeja i se myślę, ja pierdolę, mistrz świata. Patrzę kątem oka, żeby nie wiedział, że na niego zerkam i widzę, że skurwiesyn zapierdala z tym piciem jak messerschmitt, jakby go coś gryzło w dupę, jakby to było ostatni browar świata, albo jakby za chwile Ruskie miały najechać Polskę, albo jakby się bał, że mu się Darek do piwa dobierze, albo jakby się bał, że mu je ktoś inny zabierze. Se myślę, Andrzej, kurwa, serio? Zwolnij, chłopie, bo zaraz nie wydolisz.
            Znowu przenoszę wzrok na Darka i widzę, że gościu sączy trunek lekko i delikatnie. Kultura, se myślę, jak nic. Darek – mój hero.
            Ale po chwili patrzę znowu kątem oka na Andrzeja i nic nie mówię. Patrzę na niego, a ten, kurwa, żłopie to piwo jak koń po westernie z Dustinem Hoffmanem. Butelka to już przechylona w pionie do góry dnem. Gul chodzi do góry i na dół, z dołu do góry. Se myślę, kurwa, jak Andrzej tak to będzie pił, to zaraz mu się skończy. Mówię se, że muszę mu czas zmierzyć. Wyciągam komórkę, patrzę na sekundy, tak żeby nie widział. Se myślę, ja pierdolę, to niemożliwe. Widzę, że piwa ubywa i w dziesięć sekund już nie ma nic w butelce. Doliczam jeszcze dziesięć sekund, przez które patrzyłem i nie mierzyłem, i myślę, no, przez luj Andrzej wyjebał całe piwo w około dwadzieścia sekund. Kurwa, rekord. No mistrz świata. Ale nic nie mówię, bo se myślę, co się będę odzywał. Przecież ja się tam nie znam na piciu piwa.  
            – Ja pierdzielę, Andrzej, już wypiłeś to piwo? – dziwi się natomiast Darek, który trzyma w ręce jeszcze prawie pełną flaszkę i łypie na Andrzeja kątem oka. I wtedy Andrzej beknął se jak meksykański struś. Dźwięk rozniósł się po stacji, jakby lądował boeing 747. Ludzie wokół nas szybko uciekli do samochodów i odjechali. Zostaliśmy sami na stacji. Beknięcie Andrzeja przetoczyło się jak lawina kamieni po stromym górskim zboczu.
            – No, ileż to można pić takie małe piwko – odciął się szybko Andrzej i zaśmiał tym swoimi sławnym hihihihihihihihihi…
            Ja to tylko zrobiłem wielkie oczy i pomyślałem sobie, że Andrzej to, kurwa, poszedł na rekord z tym piwem. Noż kurwa, dwadzieścia sekund. No może dwadzieścia dwie, jakby doliczyć jeszcze czas otwarcia butelki przez Harego.
             W końcu i Darek dopił swoje i stwierdził, że następne to już w Tauron Arenie kupią i tam sobie wypiją już na spokojnie.
            Hary w pewnym momencie, zanim ruszyliśmy, zaproponował, żeby kupili sobie po dwa od razu na tej stacji, że im przemyci do Tauron Areny i sobie wypiją na koncercie, że będzie taniej, ale Darek W. jak Wojnar, jak to Darek, znawca życia, powiedział, że nie trzeba, że se kupią na miejscu i też będzie git majonez. Nie wiedział wtedy, że popełnił błąd, który miał się okazać katastrofalny w skutkach w późniejszej fazie wieczoru, ale o tym opowiem w dalszej części wpisu.
            Po przerwie w podróży pojechaliśmy dalej…

Ciąg dalszy nastąpi… to be continued…
                                     
Zapraszam do wpisu, który pojawi się już niebawem. A będzie on zatytułowany IRON MAIDEN – WYPRAWA – AKT IV. Piwo dla Darka i Andrzeja 3 x Zonk.

piątek, 10 sierpnia 2018

IRON MAIDEN – WYPRAWA – AKT II. „Kilka miesięcy wcześniej, gdzieś na ZPA, w drodze na stolarnię


Szedłem sobie przez halę produkcyjną w stronę stolarni, w jakiś zimny i szary jak eternit dzień. Głowę oczywiście miałem spuszczoną, tak samo jak większość ludzi, których mijałem po drodze. Nikt nie parzył mi w oczy i nikt też się do mnie nie uśmiechał. Inni tak samo jak ja zaczynali drugą zmianę, więc nikomu do śmiechu nie było.

     W każdym razie, krok za krokiem wpatrywałem się w czubki moich roboczych butów bez wentylacji i małą dziurkę na spodniach w okolicach kolana, zastanawiając się mocno, skąd się, kurwa, suka wzięła. W zeszłym tygodniu przecież jej jeszcze nie miałem, pomyślałem Jakim cudem rozdarłem sobie nogawkę i kiedy to się stąło? Zagadka była trudna i niemożliwa do odgadnięcia, bo im bliżej znajdowałem się mojej kochanej stolarni, tym mniej o tym myślałem. Miałem ją tak naprawdę w czterech literach.  Moje myśli o małej, nic nieznaczącej dziurce stawały się blade jak śmierć i po kilkunastu krokach całkowicie zniknęły. Rozmyły się jak mgła, którą rozwiewa poranne słońce w październikowy dzień.
         A co do butów roboczych: pamiętam, że naszła mnie wtedy taka mała refleksja. Wiecie, jak to jest z takim roboczym obuwiem Zwłaszcza gdy takie „adidasy” nie mają tych takich małych dziurek do cyrkulacji powietrza. Moje nie miały, fuj, fuj…





         Włożysz takie kapcie tylko dwa razy, tylko, kurwa, dwa razy, nie więcej, i przespacerujesz się w nich po hali. Po kilku dniach nieszczęście gotowe, ich zapach zabija na szatni twoich sąsiadów, którzy przebierają się tuż obok ciebie. I ta twoja niewinna mina, która mówi do kolegów „naprawdę, to nie ja. To ktoś obok, przysięgam, że to nie z moich butów tak jebie”. I wtedy spuszczasz wzrok, z niewinną miną, w chwili, gdy wiesz, że kłamstwo nie przeszło. I do tego ten uśmieszek, też niewinny, który mówi „przepraszam was, chłopaki, tak bardzo się staram, żeby z nich nie waliło  shitem”.
         A kiedy potem jesteś już sam w szatni, próbujesz wypsikać je dezodorantem, żeby mniej z nich zakipiało (no, cuda się, kurwa, zdarzają)…
         I tak sobie szedłem przez halę, pogrążony w takich oto czarnych jak noc myślach o butach roboczych. Jakoś nic innego nie przychodziło mi wtedy do głowy i nie wiem dlaczego.   
         Aż tu nagle jakby piorun trzasnął, jakby grom jasny uderzył z chmur stalowoszarych (w sumie to jedno i to samo), zagaił do mnie Darek W. jak Wojnar.
         – Hej, Arian! Zaczekaj – krzyknął do mnie Dariusz W. jak Wojnar niemal z końca hali i rzucił się pędem w moją stronę.
         Darek mówi do mnie Arian, chociaż mam na imię Adrian, to pewnie takie jego widzimisię czy coś takiego, a może chce być zabawny? Trudno to określić, bo Darek ma już czterdzieści lat. A wiecie pewnie sami, że czterdziestolatki to szalone bestie i różne rzeczy wpadają im do głowy czasem.
I tak sobie ubzdurał, żeby do mnie mówić Arian. W sumie to mi to nawet jakoś specjalnie nie przeszkadza. Bo Darek to taki trochę krejzol w pracy. Lubię go za to, że zawsze żartuje i ma coś ciekawego do powiedzenia, zwłaszcza na temat muzyki i zespołów metalowych. Żeby nie było.Nie ma tutaj z mojej strony żadnego sarkazmu czy czegoś w tym stylu.  
         – Zaczekaj! – krzyczał do mnie i ciągle biegł w moim kierunku.
         Kilka osób, które mijałem, podniosło wzrok, lecz bez większego zainteresowania. Raczej nikt z pracowników nie zwracał na nas uwagi.
         Musicie wiedzieć, że Darek głos ma donośny jak diabli. W sumie wydarł się niemal przez całą halę, żeby mnie zatrzymać. Co miałem zrobić, przecież mu nie ucieknę, pomyślałem.
         Stanąłem i odwróciłem się w jego stronę. Ludzi, którzy stali niedaleko, dalej obchodziliśmy tyle, co nic.
          Patrzę dalej na Darka. Widzę, że Darek ciągle zapierdala w podskokach jak zając w moją stronę dosyć żwawym, jak na takiego staruszka, krokiem (ma już czterdzieści lat, jak wspomniałem wcześniej). Pomyślałem sobie, że się czymś mocno podniecił, bo było to widać w jego swobodnym i lekkim jak piórko kroku. Niemal leciał w moją stronę, jakby go sam szatan smagał cieniutką gałązką po tyłeczku.
         I kiedy tak się do mnie zbliżał, moje myśli lewitowały w krainach ciemności i mroku. Cień kładł się na mój zmęczony pracą umysł. Druga zmiana ledwo co wystartowała. Kilka sekund wcześniej wszedłem na halę. Godzina czternasta wybiła, to był początek, a ja nie dość, że jeszcze nic nie zrobiłem, to już byłem zmęczony jak Eskimos po całym dniu układania igloo.
         Ledwo wszedłem do pracy i już miałem dosyć. Naprawdę. Kurwa, jeszcze tylko siedem godzin, pięćdziesiąt dziewięć minut i do domu, pomyślałem z całą stanowczością. Było mi smutno jak nigdy, bo musiałem siedzieć w pracy na drugiej zmianie. Każdy wie, że druga zmiana jest najgorsza ze wszystkich, prawda?
          Czułem, a nawet wiedziałem, że zraz wpadnę w rytm szarej codzienności i błagałem Boga Wszechmogącego, aby zmiana skończyła się jak najszybciej. Spojrzałem na zegarek w smartfonie raz jeszcze. Darek był coraz bliżej. Jeszcze tylko siedem godzin i pięćdziesiąt osiem minut, pomyślałem (od ostatniego sprawdzania, ile czasu zostało do powrotu do domu, minęło zaledwie kilka, kurwa, sekund).
         – Zaraza – zakląłem pod nosem jak Geralt z Rivii i przewróciłem oczami.
         Darek w końcu do mnie dotarł. Lekko zdyszany sapnął mi prosto twarz. Poczułem jego ciepłą ślinę na nosie, ale nic nie powiedziałem. Nie chciałem, żeby mu się głupio zrobiło, wiec powstrzymałem się od zbędnego komentarza, bo widziałem po nim, że, skubany, był bardzo podniecony. Pomyślałem, że może w zakładzie szykują się, jakieś podwyżki. Przynajmniej taką miałem przez chwilę nadzieję. No bo z czego Darek mógł się tak cieszyć?
         – Słyszałeś nowiny? – zagaił i łypnął na mnie kątem oka.
Ehe, kurde, co on taki podniecony, pomyślałem. Szaleju się najadł czy jak? Może faktycznie podwyżki? Byłem bardzo ciekaw, co ma do powiedzenia.
           – Nie, jakie nowiny? – odparłem i rżnąłem głupa, mając nadzieję, że chodzi o podwyżki, no bo czemu Darek byłby taki podniecony? – Co się stało, byku?
Myślę sobie, podwyżki ludzie dostaną, na bank. Może ja też się załapię?
– Nie słyszałeś jeszcze, co? – uśmiechnął się do mnie Darek W. jak Wojnar.
    – No, nie, oświeć mnie, stary, bo nie wiem, o co chodzi. Podwyżka jakaś czy co? – dopytałem pełen nadziei na to, że faktycznie podwyżka.
         – Coś ty, kurwa, stary – spojrzał na mnie złym okiem. – Gdzie tam. Podwyżka? Tyś widzioł podwyżkę? – skwitował z sarkazmem w głosie.
         – Aha. –  Nagle poczułem się oszukany i znowu zrobiło mi się smutno, bo narobiłem sobie nadziei, że może chodzić o podwyżki.  Naszła mnie silna chęć spojrzenia na zegarek i sprawdzania, jak długo jeszcze muszę siedzieć w pracy. Ledwo się przy Darku powstrzymałem.
         – Człowieku, lepiej! – krzyknął mi Darek w prawe ucho, aż mi zapiszczało w głowie.
– Co? – zdziwiłem się szczerze. – Lepiej? Ale co? Chyba humoru już mi nie poprawisz – westchnąłem.
         Kurde, co tak naprawdę mogło być lepszego od podwyżek, zastanawiałem się.
         I nagle Darek wypalił prosto z mostu.
– Iron Maiden gra w Krakowie! W lipcu – oznajmił Dario i zrobił dość konkretny zaciesz.
          I to było cudowne uczucie, aż mnie ciarki przeszły przez całe ciało.
Zatkało mnie na kilka długich sekund. Stałem jak słup soli, a Darek na mnie patrzył i po prostu się cieszył. Pomyślałem sobie wtedy: jebać wszystkie podwyżki świata! Oto jest nowina! Zaprawdę!
– Pierdolisz! – odezwałem się wreszcie. – Co ty gadasz? – krzyknąłem
z radości. – Kiedy, co, jak? Mów do mnie od razu! – złapałem Darka
z podniecania za ramiona i lekko nim potrząsnąłem. – Gadaj, szmato! – zażartowałem jeszcze prosto w twarz czterdziestolatkowi.
          A Darek jak to Darek, miał banana na twarzy, i to takiego wielkiego, szczerego. A oczy jak dwa talerze błyskały mu z radości. Był na pewno kontent, widząc moją minę pełną szczęścia, której przecież nie kryłem. Uśmiechaliśmy się tak do siebie przez chwilę, stojąc na środku hali.
         Czas się dla nas zatrzymał jak na taśmie VHS. Ludzie, którzy stali naokoło, przestali istnieć na te kilka chwil. Byłem tylko ja i Darek, dwóch ludzi, dla których tamten dzień miał sens.
         Mój humor nagle uległ całkowitej transformacji. Teraz to ja byłem bardziej podniecony niż Darek, a perspektywa siedzenia w pracy jeszcze przez prawie osiem godzin już nie była taka straszna. Bo, zaprawdę powiadam wam, śmiertelnicy, wielka to nowina była, zaprawdę wielka. Niczym cudowny cud cudów. Już wiedziałem, jak czuł się Łazarz, kiedy go Pan nasz Jezus Chrystus wyswobodził z objęć śmierci. Powstałem jak ognisty ptak z popiołów. 
– Tauron Arena – odparł Darek W. jak Wojnar – To co, jedziemy?
– No ba, kurwa, pewnie, że jedziemy – rzuciłem bez namysłu. – Może jeszcze by się z nami kopsnął Andrzej? – tak sobie nagle przypomniałem
o Andrzeju O. jak Oleksy, bo to jest taki sam fan Iron Maiden jak my
z Darkiem W. jak Wojnar.
– Trzeba zagaić do niego – odparł Darek po krótkiej chwili i podrapał się w wielkie jak Sahara czoło. – Pogadam z nim. Chyba ma nocki. Spróbuję go złapać.
– No okej. Ja obczaję bilety i wszystko będę wiedział do jutra. Po ile chodzą i tak dalej. I czy będą jeszcze jakieś miejsca wolne, bo pewnie bilety już w sprzedaży i, znając Polaków, to pójdą w tydzień jak nic.
 – Dobra, Arian, no to jesteśmy dogadani.
– Jutro się zgadamy jeszcze i ustaliśmy, co i jak – powiedziałem
z przekonaniem i poszedłem na stolarnię z uśmiechem na twarzy. Głowę teraz trzymałem uniesioną wysoko. Byłem szczęśliwy jak diabli.
         Spojrzałem na zegarek w smartfonie. Jeszcze tylko siedem godzin
i pięćdziesiąt minut. To będzie dobry dzień. Darek poprawił mi humor jak nikt inny. Od razu mi się lżej zrobiło na sercu.
         Darek W. jak Wojnar dorwał Andrzeja O. jak Oleksy na nocce. Andrzej stwierdził, że jedzie na bank na koncert. Potem to już poszło. Zaraz następnego dnia obczaiłem bilety i po kilku dniach kupiłem je dla naszej trójki. Sektor C 4, rząd 29, miejsca 10, 11, 12. Tauron Arena Kraków. Hary już dawno miał swój, bo jak się okazało, też nie chciał odpuścić tego koncertu. Od tamtej pory nie mogliśmy się doczekać tego dnia. Wiedzieliśmy, że to będzie hit, jakich mało
i mieliśmy nadzieję, że się nie zawiedziemy.

Ciąg dalszy nastąpi… to be continued…
        
Zapraszam do wpisu, który pojawi się już niebawem. A będzie on zatytułowany IRON MAIDEN – WYPRAWA – AKT III. „Oczekiwany dzień koncertu”


wtorek, 7 sierpnia 2018

Bo czasem trzeba coś odjebać na placu zabaw dla dzieci



Mogę dać ci radę? Radę, z którą zrobisz to, co tylko zechcesz. Albo ją wykorzystasz, albo i nie. Albo ją komuś przekażesz, albo i nie. To już twoja sprawa co z nią zrobisz. 
Chcesz? Pewnie, że chcesz! A jakżeby inaczej? Już zacząłeś czytać ten tekst, więc nie szukaj wymówek.
Zacznijmy od Facebooka! Ja tak samo jak ty korzystam z niego non stop, prawie dwadzieścia godzin na dobę, ale raz na jakiś czas, żeby całkowicie nie popaść w jego szalone szpony, muszę coś ze sobą zrobić.


 Bo skoro wszyscy siedzimy w domu i w internetach, nie zaszkodzi na pewno wyjść z niego choćby na pół godziny, żeby poczuć świeże, rześkie jak jutrzenka powietrze, które przecież ciągle wzywa nas do siebie śpiewem ptaków.
Może warto podnieść cztery litery sprzed komputera, kiedy zaboli cię dupa? Może warto wyjść na świeże powietrze, aby odetchnąć pełną piersią, aby poczuć się lepiej? 
 Moją receptą na odpoczynek od wszelkiego rodzaju technologii, tych elektronicznych, jest plac zabaw dla dzieci. Tak, dobrze słyszysz! Mówię o tym samym placu zabaw, który stoi sobie samotnie niedaleko twojego domu i czeka tylko, aż tam pójdziesz i rzucisz się na najbliższą huśtawkę.


Uwierz mi, że taki plac jest na wyciągnięcie twojej ręki. Takie rzeczy są teraz niemal wszędzie. W każdym mieście, miasteczku i w każdej wsi, i – co najlepsze – zawsze stoją sobie niedaleko twojego domu i czekają, abyś je odkrył.
 A czy dorośli z tego dobrodziejstwa mogą korzystać? Oczywiście, że mogą. Bo przecież plac zabaw jest, jak sama nazwa wskazuje, do zabaw, i nie musisz być dzieckiem, aby na nim się trochę pobawić. 
Mam dla ciebie, drogi czytelniku, propozycję nie do odrzucenia. Potem mi podziękujesz! Po przeczytaniu tego wpisu włóż wygodne buty, wyjdź na zewnątrz i biegnij przed siebie (najlepiej na waleta, czyli na golasa) niczym Forest Gump, aż do chwili, kiedy twoim oczom ukaże się kolorowy i piękny plac zabaw. Odpierdol na nim coś szalonego. Nikt się nie będzie śmiał, a nawet jeśli, to co z tego? Miej to w dupie! Czym się tutaj przejmować? Trzeba być dzisiaj szaleńcem, aby wytrwać w tym szalonym świecie. Usiądź na huśtawce, wejdź do domku z drewna, po wspinaj się na linach. Skacz, śmiej się, biegaj i znowu skacz. Jednym słowem: zaczerpnij duży haust powietrza i, kurwa, zresetuj mózg. Weź na taki plac przyjaciela. Bawcie się na nim razem jak małe dzieciaki. Poczujcie wolność płynącą z radości i śmiejcie się do siebie pełną gębą. 
Wytchnij od komputera, od Facebooka i Instagrama. Na te pół godziny telefon zostaw w domu, bo nie będzie ci potrzebny, gdy zaczniesz odwalać figury geometryczne w takim zajebistym miejscu.
 Bo czasem trzeba coś odjebać na placu zabaw dla dzieci, aby poczuć się szczęśliwym dorosłym. Oto moja rada. Żyj!!!

piątek, 3 sierpnia 2018

IRON MAIDEN – WYPRAWA – AKT I. „Czterech rockowych wędrowców”



       Przygotujecie się na to, że ten wpis będzie totalnym wielostronicowym  tasiemcem. A opowiem w nim, a przynajmniej postaram się opowiedzieć o wyprawie czterech zwykłych facetów z gminy Kęty na niezwykły koncert heavymetalowej kapeli Iron Maiden, która zagościła całkiem niedawno w Krakowie. 
Tekst będzie naprawdę długi i chcę w nim opisać tylko co ciekawsze momenty, jakie nas spotkały tamtego pięknego słonecznego dnia. Podzielę go również na kilka części (aktów), żeby całość była bardziej przejrzysta i żebyście nie musieli się za bardzo męczyć przy czytaniu tego woluminu za jednym zamachem. Bo przecież wiem, jak czyta się nudne i długie teksty! Lepiej brać je po prostu na raty. Nie mówię też, że ten tekst będzie nudny jak flaki z olejem. Co to, to nie, a przynajmniej mam  nadzieję, że każdy z Was znajdzie w nim coś dla siebie.
            Akurat ten wpis, czy też akt  I,  który teraz czytacie, będzie tylko małym wstępem do całej opowieści. W następnych częściach (czy raczej: aktach) opiszę, jak zleciała nam podróż do Krakowa oraz co działo się z nami tuż po wejściu do Tauron Areny i już później w jej sercu. A typowa recenzja i relacja z samego już koncertu będzie znajdowała się w ostatnim wpisie pod tytułem „Koncert Iron Maiden w Krakowie” – to relacja, która ukaże się w blogu za jakiś czas. Czekajcie cierpliwe, a będzie Wam dane, jak to się mówi.
            Nie ukrywam faktu, że wybitna heavymetalowa formacja, jaką są Ironi, jest moją ulubioną kapelą. Słucham ich cały czas, właściwie nawet teraz, pisząc dla Was te kilka tysięcy burzliwych słów i delektując się każdym kawałkiem z płyty The Number of the Beast. 

       Szczerze?
       Uwielbiam podczas pisania odpalać kawałki Iron Maiden, dzięki czemu wczuwam się w tworzenie coraz to nowszych tekstów na ten jakże marny, zwykły, pospolity, blog, który przecież piszę wyłącznie dla Was już od kilku dobrych lat. Prawdę powiedziawszy, słuchanie muzyki jest nieodłącznym elementem mojego dnia. Nie ukrywam, że jest to bardzo przyjemne, tak sobie słuchać ulubionej kapeli i po prostu przelewać myśli na papier. Czy do szczęścia trzeba czegoś więcej? Chyba nie.  
              Uwielbiam tych chłopaków, grających od tylu już lat dla swoich wiernych fanów. Pierwszy raz usłyszałem ich w czasach technikum, był to bodajże rok dwa tysiące drugi. I tak naprawdę wszystko zaczęło się od Fear of the Dark, jednego z bardziej znanych utworów formacji Steve’a Harrisa.    
            Kocham ich równie mocno jak moje dwie młodsze siostry. I Ironi, i one są ze mną od rana do wieczora przez całe życie. Bo to właśnie z czystej jak diament miłości do muzyki, która wszystko zwycięży, i która jest wielkim uczuciem, pojechałem na koncert do Krakowa.
            Nie mogłem tego wydarzenia odpuścić za żadne skarby tego cholernego świata. Po prostu nie mogłem i już. Musiałem tam być za wszelką cenę.  
            I uwierzcie mi na słowo, że tamtego dnia nie byłem sam w Tauron Arenie. I to jest fakt! Bo przecież poza mną na ich koncert przybyło około 20 tysięcy innych osób, fanów i wielbicieli. Tauron Arena w Krakowie pękała w szwach, tyle było tam ludzi.
            Z Kęt wyruszyło nas czterech. Czterech rockowych wędrowców, którzy byli niczym okrojona Drużyna Pierścienia. Mieliśmy misję do wykonania, zupełnie, jak Frodo Baggins, lecz zamiast tak jak on rzucać się w ognie i czeluści Orodruiny, my musieliśmy rzucić się w wir heavy metalu, wokalu Bruce’a Dickinsona oraz brzmienia elektrycznych gitar składu Iron Maiden.     


      Po kilku latach rozłąki z moim dobrym przyjacielem (dawno razem nie byliśmy na żadnej muzycznej imprezie) w końcu wybrałem się na porządny  koncert z  Harym, jak za starych dobrych czasów. Przypomniało  mi się teraz, jak z tym gościem zaliczaliśmy po sto albo i nawet dwieście koncertów rocznie. Oj, działo się niegdyś, działo się, jak nic się działo.
            Ale to nie koniec wrażeń jak na jeden wieczór. I jeszcze, żeby tego było mało: na Ironach w Krakowie był z nami jeszcze Andrzej O. (jak Oleksy) oraz Darek W. (jak Wojnar). Dwóch zakręconych i pozytywnych gości, których poznałem wiele lat temu w pracy, w Grupie Kęty na ZPA, która – jak by na to nie patrzeć – zbliżyła nas do siebie niczym striptizerka pijanego gościa podczas tańca go-go na stalowej rurce.
            Ale, żeby przejść do dalszej części wpisu, aktu II oraz relacji z wyprawy i moich osobistych wrażeń z całego wydarzenia, muszę zacząć od samego początku. Zapraszam Was, Drodzy Czytelnicy, na opowieść o wyprawie na Iron Maiden w wykonaniu czterech wielkich fanów. 

Ciąg dalszy nastąpi… to be continued
                                     
Zapraszam na wpis, który pojawi się już niebawem. A będzie on zatytułowany  „IRON MAIDEN – WYPRAWA – AKT II. Kilka miesięcy wcześniej, gdzieś na ZPA, w drodze do stolarni”.


Łączna liczba wyświetleń