Śmierć wiedziała, że ktoś ją śledzi.
Wiedziała już od dobrych kilku minut, że ktoś za nią podąża, odkąd wkroczyła na
szerokie, nocne ulice Londynu. Od wielu wieków miała nosa do takich spraw.
Wyczuwała takie rzeczy na odległość,
nawet jeżeli ten, co śledził, dobrze się krył.
Już od kilku godzin
plątała się po ulicach starego Londynu w czeluściach piekielnych. Chodziła z
jednego końca miasta na drugi i szukała zaczepki. Miała nadzieję, że ktoś jej w
końcu wejdzie w drogę. Miała ochotę zabijać i pić krew poległych. Bo nie było
nic przyjemniejszego niż oddzielanie głowy od żywego ciała. Nieważne, czy ktoś
był wampirem, wilkołakiem czy też człowiekiem. Śmierć kochała zabijać od
zawsze. Uwielbiała, kiedy jej kosa nie
próżnowała i była cały czas w ruchu. Lubiła kiedy lała się krew z jej ofiar.
Nie odwracała się, żeby
nie spłoszyć typa. Może postać, która ją śledziła, wpadnie pod jej wielką kosę zawieszoną
w tej chwili na plecach. Trochę źle się czuła z faktem, że od godziny nikogo
nie ukatrupiła, ale kto wie, być może za chwilę nadarzy się dobra okazja.
Typ był coraz bliżej. Zmniejszał
dystans. Śmierć się ucieszyła.
Była głęboka, ciemna noc. Londyn w wymiarze
czeluści piekielnych o tej porze był prawie pusty. Zwłaszcza ulica Czarnych Wilkołaków
i Wampira po której szła Czarna Madonna.
Nie licząc kilku szczurów i trzech kotów, nie
było na tej ulicy innych żyjących stworzeń. Mogłaby zabić jakiegoś szczura,
lecz nie chciała tego robić. Szczury w przeciwieństwie do ludzi, wampirów czy
też wilkołaków zasłużyły na życie. Koty zresztą też.
Cały czas czuła
na sobie spojrzenie czyichś oczu, ktoś szedł za nią krok
w krok. Kim był? Tego Śmierć nie wiedziała. Szła sobie spokojnie, bo przecież
nie znała czegoś takiego jak lęk.
Jeszcze nie przyszedł
czas, aby się zatrzymać. Zrobi to oczywiście, ale dopiero potem.
Śmierć pomyślała sobie jednak: a może by tak
zwabić tego typa w jakiś ciemny zaułek i zamiast go od razu zabijać, podpytać,
co to za jeden? Skąd się wziął i po co za nią łazi? Być może będzie to
najlepsze rozwiązanie. Może się dowie czegoś ciekawego? I tak też uczyniła. Nie
musiała iść daleko. Po kilkunastu metrach wyłoniło się wejście do wąskiej,
ciemnej uliczki. Śmierć od razu tam weszła. Nie czekała. Typ nadal szedł jej
śladami. Był już bardzo blisko.
Uliczka była ciemna, bardzo ciemna i do tego
długa. Kostucha uszła jeszcze kilkaset metrów i po prostu ot tak zniknęła. Nikt
jej teraz nie mógł dostrzec. Postać weszła w ulicę i ruszyła w ciemność. Śmierć
cały czas bacznie ją obserwowała. Kto to mógł być, zastanawiała się. Postać
minęła kostuchę, nawet o tym nie wiedząc. Przeszła kilkanaście metrów, może
więcej i nagle się zatrzymała.
– Witaj, Śmierć, jak
się masz, moja miła?
– Możesz już zmienić oblicze,
nie musisz kryć się w całunie mroku – odparła Śmierć i zmaterializowała się kilkanaście
metrów za plecami człowieka, który ciągle stał zwrócony do niej tyłem. – Kto
cię wysłał? Kto chce mnie unicestwić? Kto jest na tyle zuchwały, aby rzucić mi
wyzwanie?
– A czy to jest takie
ważne?
– Być może… lecz
niekoniecznie.
– Dostałem zlecenie,
aby cię znaleźć i unicestwić – postać nadal stała zwrócona plecami do Śmierci,
opatulona całunem mroku.
– Hmm… – mruknęła
kostucha.
– Wiesz, że nie mam
wyboru…
– Tak, wiem. Ale przecież
ktoś musiał zadać sobie tyle trudu, żeby wynająć ciebie. – Śmierć zrobiła teatralną
pauzę i dokończyła: – Łowco, kimkolwiek jesteś. Masz całkiem niezły całun mroku.
– zmieniła temat – Podobny do mojego. Skąd go masz?
– Powiedzmy, że dostałem
go od znajomego.
– Od kogo? – próbowała
dopytać Śmierć. – Takich rzeczy nikt nie rozdaje. Są zbyt cenne. Zresztą, pewnie
mi nie powiesz?
– Nie – skwitował Łowca. – To nie twój interes,
kostucho.
– Wiesz, że nie wygrasz
ze mną tego starcia. – Śmierć syknęła dziarsko – Nie ma na tym świecie takiego
męża, który byłby w stanie mnie pokonać
w walce.
Teraz dopiero postać
opatulona w czarny płaszcz wolno się odwróciła. Dwie czarne i mroczne postacie,
Łowca i Śmierć, spojrzały na siebie. Łowca nagle odrzucił całun mroku, który
opadł na ziemię, zafalował jak ocean i lekko się cofnął, jakby był żywym
stworzeniem.
Oczom Śmierci ukazał
się człowiek w czerwonej jak szkarłat zbroi. Na plecach miał ognisty miecz,
który płonął żywym ogniem. Jego długie jasne włosy opadały mu na ramiona.
Twarze miał zupełnie gładką, bez skazy zarostu, i do tego bardzo piękną. Na
czole płonął mu znak niebios, który był już bardzo wyblakły, ale jeszcze lekko
się jarzył.
– Hmm, Łowco, jesteś Upadłym?
– zdziwiła się Śmierć. – Kto zadał sobie tyle trudu, żeby cię wysłać po mnie?
Kto był na tyle głupi i co ci obiecał? Jeszcze możesz odstąpić. Za chwile nie
będzie wyboru. Odejdź, a cię oszczędzę. Każdy pójdzie w swoją stronę i nigdy
więcej się nie spotkamy. Masz moje słowo.
– Naprawdę chcesz
wiedzieć, wredna suko, od kogo mam zlecenie?
– Upadły – zwróciła się
do anioła Śmierć – jeśli nie chcesz, nie musisz mówić. Lecz uchylając rąbka
tajemnicy sprawisz, że może cię oszczędzę. Może.
– Najwyższy! – rzucił
anioł. – Ale to nie ma znaczenia.
– Najwyższy? Tego mogłam
się spodziewać. Wiem, że od lat mnie nienawidzi. Lecz wynajęcie upadłego anioła…
Czysta zemsta. To lubię. Za kogo?
– Za jego syna Leoryka.
I jego córkę Inenę. Muszę cię zgładzić za to, żeś ich zabrała.
– Leoryk? Hmm… tak,
pamiętam. Dziewczynę też. Pamiętam każdą moją ofiarę i jej imię. To było dwa lata
temu, kiedy oddzieliłam ich głowy od ciał. Zabrałam je. Nie zmarnowały się.
Piję z czaszki chłopaka ludzką krew w moim domu na granicach początku piekieł. Chcesz
mnie zgładzić?
– Najwyższy dużo
zapłacił za twój czerep, kostucho. Bardzo dużo.
– Dam ci więcej, jeśli
odstąpisz.
– Nie, nie dasz, nie
stać cię, suko.
– Targujmy się. Czego
chcesz? Złota? Życia wiecznego? Hmm, życie wieczne mogę ci dać już teraz –
uśmiechnęła się Śmierć. – Albo dostaniesz je po walce ze mną.
Anioł nie wiedział, co
może oznaczać ostatnie zdanie.
– Nie stać cię –
powtórzył Upadły z naciskiem.
– Niech ci będzie.
Wiesz, że nie dasz mi rady. Mnie się nie da zgładzić. To ja zgładzam wszystko,
co żyje. Wszystko, co istnieje. To ja rozdaję karty istnienia. To ja splatam
losy i je rozsupłuję. Jestem przecież śmiercią, do kroćset! Nie boję się ciebie,
o Upadły, i to ja unicestwię ciebie na wieki. A za karę staniesz się moim sługą
po wsze czasy. To ci mogę zagwarantować. Przydasz mi się po śmierci. Będziesz
moim chłopcem na posyłki i będziesz robił to, co ci każę.
– Nie przestraszą mnie
te twoje czcze gadki. Jesteś tylko moim zleceniem. Zniszczę cię. Odetnę ci
ramiona i nogi, a twoją broń zniszczę lub sprzedam. Ludzie dużo zapłacą za tę
kosę. Jest legendarna i unikatowa, no i na pewno cenna.
– Głupcze. Jesteś naiwny
jak małe dziecko, które jeszcze nic nie wie. Nikt poza mną nie może jej
dzierżyć. Ten, kto jej dotknie stanie, się przeklęty na wieki. Nie, nie masz ze
mną żadnych szans. I dzięki ci po trzykroć.
– Za co?
– Za zdradzenie mi
imienia twojego zleceniodawcy. On też zginie. Moi wrogowie muszą być martwi.
Wszyscy, co do jednego.
– To nie ma znaczenia.
Zgładzę cię, kostucho, i tak.
– Nie dasz rady.
– Ale załóżmy, że cię
dzisiaj pokonam i odetnę twój czerep, a potem zabiorę ci kosę.
– Dobrze, załóżmy to.
Ha ha – zaśmiała się cierpko Śmierć.
– Bo tak będzie – mówił
Upadły.
– Wtedy moi trzej
bracia będą cię ścigać, lecz tak się nie stanie, bo nic mi nie zrobisz.
– Jednak załóżmy moją
wersję.
– Dobrze. Więc jeśli
mnie zgładzisz, dopadną cię we trójkę.
– Mówisz o Wojnie,
Głodzie i tym kobieciarzu Zarazie? Tylko chlają po okolicznych karczmach i tyle
z nich pożytku. Są słabsi sto razy bardziej od ciebie. Nimi też się zajmę, ale
wszystko w swoim czasie. Będą skomleć, gdy mój miecz ich rozpłata. A teraz
dosyć tych pogaduszek. Wyciągaj kosę.
– Niech i tak będzie.
Czas na walkę. Stawaj! – Śmierć odrzuciła swój całun mroku na ziemię, który
odpłynął za jej plecy i się zawisł kilka metrów za nią.
Oczom anioła
ukazał się wielki biały szkielet i trupia czaszka z ognistymi oczami. Śmierć dzierżyła
w dłoniach wielką kosę, którą lekko świeciła błękitem.
Upadły ruszył z
impetem na Śmierć, która lekko ugięła nogi i czekała na starcie. Anioł ściągnął
po miecz, który zapłonął jeszcze bardziej w jego dłoniach. Blask rozszedł się
po ulicy, jakby oświetlały ją tysiące pochodni. Śmierć czekała i doczekała się.
Kosa wystrzeliła z jej rąk i starła się z mieczem. Nastąpił głośny zgrzyt,
kiedy dwie potężne bronie pocałowały się w ulicy.
Anioł
odskoczył, cofnął się kilka kroków do tyłu i natarł ponownie. Znowu doszło do
pocałunku, lecz tym razem Upadły był silniejszy. Posypało się więcej iskier niż
poprzednio. To było silnie uderzenie. Tym razem Śmierć cofnęła się lekko, ale
tylko o pół kroku. Wytrzymała uderzenie. Anioł uderzył jeszcze raz. Śmierć
zrobiła unik. Była szybka jak diabli. Upadły nie miał szans w tym starciu.
Miecz Anioła uderzył w powietrze. Upadły stracił równowagę. Kostucha szybko to
wykorzystała i już po chwili głowa Upadłego potoczyła się po bruku. Wokół ciała,
które padło na bruk, zbierała się kałuża szkarłatnej krwi.
– Mówiłam, że ze
mną nie dasz rady wygrać, o Upadły, były sługo niebios. – Śmierć
nałożyła swój całun mroku na siebie. Opatuliła się nim szczelnie. Kosę założyła
na plecy.
Podeszła do
głowy Łowcy i szybko ją podniosła. Zlizała krew, która się
z niej sączyła.
– Twoja krew jest dobra,
Upadły. Lepsza niż ludzka, znacznie lepsza. – Podrzuciła jeszcze kilka razy
czerep anioła, aby sprawdzić jego wagę. – Teraz jesteś moim sługą. Zgładziłam
cię. – Podeszła do ciała skrytego w czerwonym pancerzu. Miecz zniknął. Już go
nie było, bo anioł był martwy, więc jego broń też. – Powstań. – Śmierć
chuchnęła zielonym pyłem w twarz Łowcy, a potem przytwierdziła głowę do ciała.
– Powstań, już teraz.
Daję ci jeszcze życie, bo jestem teraz twoją panią. Powstań, o Upadły i służ mi
aż po kres wszystkich dni. To będzie twoja kara za napaść na mnie. Nie
uciekniesz ode mnie. Przecież ci obiecałam życie wieczne po walce i to na moich
usługach. Ha ha! – szyderczy śmiech rozszedł się po wąskiej ulicy.
Upadły odżył,
lecz nie oddychał. Żył, a jednak był martwy. Mówił, lecz nie wypuszczał
powietrza.
– Jesteś teraz moim
sługą na wieki wieków.
– Lepiej było ci mnie
zabić. Nie będę ci służył.
– Będziesz. – Śmierć
wycelowała kościsty palec w upadłego.
– Nie, nigdy nie ugnę
się przed tobą.
– Będziesz, poczuj
teraz to – Śmierć wycelowała w Upadłego wielką kosę. Upadły zawył z bólu i
złapał się za głowę.
– Aaa, przestań… suko…
– Będziesz mi służył! Na
wieki wieków.
– Nie, nigdy. Nie dam
ci tej satysfakcji.
Śmierć
wzmocniła uścisk na kosie, mistyczna moc popłynęła wielką falą.
– Aaaaaaa! – anioł padł
na kolana, trzymając się za głowę. – Przestań, to boli! Błagam cię w imię Boga
Wszechmogącego.
– Bóg ci nie pomoże.
Jesteś Upadłym! Pamiętasz? Wyrzekłeś się go wieki temu. Będziesz mi służył? – zapytała
po raz kolejny Śmierć i jeszcze mocniej ścisnęła kosę.
– Błagam, przestań. To boli.
– Jaka jest twoja
odpowiedź? Mogę tak bez końca – syknęła. – Aż przyrzekniesz.
– Jestem na twoje
rozkazy. Przyrzekam – Upadły opuścił głowę, cały czas klęcząc. Gdyby żył,
zapłakałby.
– W takim razie mam dla
ciebie pierwsze zadanie.
– Mów… – Ból ustąpił.
– Powstań i spójrz mi w
oczy. – Anioł wstał. – Oddaj mi całun mroku – rzuciła Śmierć. – Chcę, żeby był
mój.
– Jest twój. Weź go…
Anioł oddał
płaszcz.
– Mam dla ciebie
kolejne zadanie, lecz tym razem to będzie coś zupełnie innego.
– Jestem na twoje
rozkazy – powiedział Upadły z niechęcią.
– Teraz ruszysz w
drogę.
– Dokąd?
– Na Krum. Niedaleko
wschodnich czeluści, przy jądrze jest dom, który dobrze znasz…
***
Iskon
Itisium zjadł kolację jak co wieczór i udał się do swojej komnaty. Kiedy
pokonał schody i znalazł się na ich szczycie, otworzył masywne drewniane drzwi
i wszedł do środka. Zamknął je. Podszedł do małego stolika, na którym stało
czerwone wino. Nalał sobie pełną lampkę i upił kilka łyków. Zadowolony dorzucił
drew do komina i zaczął się rozbierać do spania. Kiedy był gotowy, podszedł
jeszcze do mahoniowego, masywnego biurka, aby przeglądnąć korespondencję.
Usiadł w wygodnym fotelu i pił przez chwilę wino. Kiedy się skończyło, odstawił
kielich na bok. Potem jeszcze przez jakiś czas przerzucał sterty papierów, w
których nie znalazł nic ciekawego. Odpisał na dwa listy. Kiedy odpowiedzi były
gotowe, zamknął je szczelnie w kopertach
i zalakował pieczęcią. Będzie je musiał wysłać jutro z samego rana. Przecież
kupcy nie mogą zwlekać dłużej niż to konieczne. Lecz to będzie dopiero jutro. Nagle do komnaty wdarł się zimny wiatr,
który zrzucił sterty papierów
z biurka. Przewrócił też pusty kieliszek, który roztrzaskał się o podłogę.
– Niech to szlag, będę to teraz musiał
posprzątać, do kroćset! – Mężczyzna schylił się, żeby pozbierać rzeczy –
Mógłbyś uważać przy takich epickich wejściach – żachnął się jeszcze Iskon. –
Nikt nie nauczył cię dobrych manier? Mniemam, że wykonałeś zadanie, skoro
wróciłeś? – wtedy mężczyzna podniósł się ze stertą papierów w dłoni. Odwrócił
się i…
– Na Boga, wyglądasz, wyglądasz… – jąkał
się człowiek. – Boże, ta walka z nią musiała zapewne kosztować cię wiele siły.
– Zaiste, tak było. Mógłbym nawet
powiedzieć, że kosztowała mnie życie, lecz nie do końca.
– Co… co ty gadasz? Gdzie masz miecz?
– Przepadł na wieki.
– Ale wykonałeś zadanie, tak? – Iskon
był teraz przerażony. Jego sługa wyglądał jak żywy trup.
– Niestety, nie udało się.
– Jak to? Przecież wróciłeś. Żyjesz. Musiałeś
ją pokonać. Przecież
w innym wypadku nie rozmawialibyśmy.
– Nie do końca. – Postać zbliżyła się do
mężczyzny na odległość kilku centymetrów. Śmierdziała trupem i zgnilizną.
– Boże… ty… jesteś martwy, ale jak…
– Muszę cię teraz zabić. – Postać rzuciła
się na Iskona i szybko zacisnęła dłonie na jego szyi. Iskon próbował się
rzucać, uciekać, ale ręce, które się zaciskały były niczym żelazne imadła. W końcu Iskon wyzionął ducha.
– Żegnaj, o Najwyższy. Naprawdę mi
przykro, że tak się stało. Pozdrowienia od Śmierci – powiedział Upadły i
odszedł w noc.