piątek, 28 grudnia 2018

Dziesięć Kudłatych Myśli na Nowy Rok


        
        Hej, hej, albo może powinien zacząć ten wpis od „ho ho ho”, bo to przecież taki czas, ten jakże zimowy. Jak się macie, misiaczki? I jak tam u Was po świętach? Pewnie, znając życie, znowu przeleciało? No chyba tak właśnie było. Czas leci
i takim oto sposobem mamy koniec dwa tysiące osiemnastego. Strzeliło jak
z bata. Nic dodać, nic ująć. Taki już jest ten cykl, który się powtarza co rok i nic nie jest w stanie go zatrzymać.
         I właśnie teraz przyszedł dobry moment na to, aby krótko podsumować mojego małego bloga. W sumie nie wiem, od czego zacząć i co napisać, ale gdyby się tak głębiej zastanowić, hmm… Może po prostu napiszę, że w tym roku wystawiłem na Kudłatych Myślach niemal dwa razy więcej tekstów niż
w roku ubiegłym. Wydaje mi się więc, że nie próżnowałem pisarsko. A bywało w blogu różnie. Pojawiło się kilka opowiadań, które sami musicie ocenić, bo naprawdę nie mam pojęcia, czy są one dobre, czy też nie. Pamiętajcie, że przyjmę każdą krytykę, więc śmiało krytykujcie, bo się tego nie boję.
 Pojawiło się też kilka wpisów z mojego życia, z takimi, no wiecie, moimi przemyśleniami. Są to takie moje wiejskie, filozoficzne myśli, które raczej niczego dobrego nie wniosą w Wasze życie.
Patrząc na ubiegłe lata, naprawdę tych wpisów jest znacznie więcej.
W roku dwa tysiące siedemnastym było ich o połowę mniej, bo tylko dziesięć. Rok dwa tysiące szesnasty nie wniósł do mojego bloga praktycznie nic, bo napisałem przez całe dwanaście miesięcy tylko trzy marne tekściki. Natomiast piętnastka przyniosła – tak samo jak siedemnastka – okrągłe dziesięć wpisów.
Jednak w dwa tysiące osiemnastym było już naprawdę nieźle. Był to chyba najbardziej płodny rok ze wszystkich, jeśli chodzi o bloga i moje teksty na nim. Powiem szczerze, że jestem dumny, że aż tyle tego skleciłem, zwłaszcza jak na człowieka, który nie ma talentu pisarskiego. Tak! Jestem chyba totalnym grafomanem, ale jakby na to nie patrzeć, robię to co lubię. Piszę…
Ale okej! Nie przeciągając, tutaj chciałem zostawić sprawy bloga
i szepnąć Wam kilka słówek na ten nowy dwa tysiące dziewiętnasty rok. Dosłownie tylko kilka małych zdań, tak żeby dać Wam trochę nadziei na to, że zawsze może być lepiej, a nigdy gorzej.
        
Oto dziesięć Kudłatych Myśli na Nowy Rok, które mogą się wam przydać w czarnych godzinach. Nauczcie się ich na pamięć i powtarzajcie każdego dnia.

1.     Walcz o swoje marzenia.
2.     Dąż do obranych celów.
3.     Kochaj.
4.     I daj się kochać.
5.     Uśmiechaj się do ludzi. Tak niewiele potrzeba do szczęścia.
6.     Bądź dla nich miły, bo jeśli nie będziesz, to pamiętaj, że karma zawsze wraca, czasem nawet po latach.
7.     Biegaj, skacz, ruszaj dupę, aby mieć zawsze dobry humor.
8.     Od czasu do czasu odwiedzaj place zabaw dla dzieci i nie przejmuj się, że masz więcej niż 30 lat. Baw się na nich, bo przecież po to są i tylko czekają na ciebie.
9.     Dzień dobry, do widzenia, przepraszam, dziękuję, kocham cię. To są czarodziejskie słowa, które zawsze umilą Twój dzień.
10.  Pomagaj innym w każdy możliwy sposób. Pamiętaj, że ty też kiedyś możesz potrzebować pomocy.

I ostatnie.

                                          Żyj pełnią życia

Może komuś z was przyda się tych kilka rad. Pozdrawiam i wszystkiego dobrego w Nowym Roku, misiaki!

czwartek, 29 listopada 2018

NIE TRAĆ NADZIEI. ZIMA IDZIE



       Wiecie co? Szlag mnie jasny trafia, bo już koniec listopada, a tu śniegu jak nie było, tak nie ma. Co to, kurde, ma być? Co to jest, do kroćset, ja się pytam!
Kiedyś, dawno, dawno temu, w odległej galaktyce, czyli jakieś kilka lat temu, to już w październiku ciapało śniegiem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale była wtedy radość. Pamiętam to jak dziś! A teraz co? A to! Dupa i tyle w temacie. Teraz na śnieg to się czeka latami i dalej nic.   Widać zima ma nas w nosie od dobrych kilku lat i się tym wcale nie przejmuje. Smutne, ale jakże prawdziwe, zwłaszcza dla ludzi, którzy są w niej zakochani na zabój.
         Kiedy byłem mały, to zawsze gdy kładłem się spać, modliłem się do Boga o śnieg. Prosiłem go, żeby padało przez całą noc. Wiem, że to takie dziecinne modlitwy, ale miałem wtedy kilka lat, więc priorytety były całkiem inne niż teraz. I, co ciekawe, Wielki Wszechmogący zawsze spełniał moje prośby. Czasem z poślizgiem, to prawda, ale jednak.
         Śnieg, który spadł przez noc, przytłaczał swoim ogromem. Było go tak dużo, że aż widok przez okno zapierał dech w piersi. A teraz co? Lipa. Biedne dzieciaki. Ciapnie trochę tu i trochę tam. I to tak mało, że nawet bałwana się nie da ulepić.
Co się z tym światem dzieje? Chyba staje na głowie i nic z tym nie możemy zrobić. Chodzi mi tutaj nie tylko o śnieg, którego już nie ma, i o anomalie pogodowe, ale o różne takie rzeczy, co się dzieją w Europie i na całym globie. A jest tego sporo. Jednak nie będę tutaj poruszał tych dziwnych, smutnych tematów, o których prasa trąbi na okrągło. Bo nie chcę o tym pisać i już. Pamiętajcie, że ten blog to raczej pozytywne myśli i fluidy, jakie staram się wam przekazać prawie każdym wpisie. Niestety, internety zalewa fala czystego zła z czeluści piekielnych. Przykre.
 Lecz od czasu do czasu dobrze jest, kiedy w tym całym internetowym chaosie pojawi się tekst z pozytywnym przesłaniem. Nie mówię, że moje wszystkie wpisy takie są, ale niekiedy zdarzy mi się napisać coś w miarę fajnego, to znaczy pozytywnego. Przynajmniej tak mi się wydaje. Mogę się mylić oczywiście. 

***

         Eh, gdzież się podziały te zimne zimy, kiedy to temperatura na słupku spadała poniżej dziesięciu stopni Celsjusza? Gdzież jest ten śnieg, który odgarniały zawsze pługi w nocnych godzinach, a pomarańczowy blask ich kogutów rozganiał ciemne kąty naszych domów i płotów.
 Brakuje mi jak cholera tego białego puchu. Przecież zima to najlepsza pora roku, więc czemu nie lecisz, śniegu biały? Spadnij, proszę cię, spadnij i przynieś ze sobą klimat świąt Bożego Narodzenia, bo już nastał czas.
         Taka mnie naszła teraz refleksja, że śnieg jest zupełnie jak ziemniaki. Można go wykorzystać na wiele różnych sposób. Można na przykład z rodziną ulepić bałwana na polu, jak to się zwykło u nas mawiać. Można porzucać kulkami z rodzeństwem. Są jeszcze przecież narty. Jest też deska i są sanki.
I kulig też. Totalnie białe szaleństwo to jest to, czego próżno szukać w lecie, więc jak tu nie kochać śniegu?
          No niech spadnie wreszcie z niebios. Na Boga Wszechmogącego, niech spadnie, bo tak jakoś łyso bez niego.
Nie ma go jeszcze, ale do kroćset, nie tracę wiary i wy też nie traćcie, kochani. Zawsze warto mieć w kieszeni nadzieję. Tak na czarną godzinę. Ja ją mam i wierzę w to, że w wigilię Bożego Narodzenia to będą ciapy, wielkie białe płaty, i zrobi się prawdziwie świąteczny klimat.
Pozdrawiam zakochanych w zimie.

piątek, 23 listopada 2018

Bestia


Bestia


        Otworzyły się wielkie wrota, gdy pieczęcie zostały złamane. Czarna i zimna za nimi ciemność zionęła, której niczyj wzrok przebić nie mógł. Światło przed tą ciemnością strach czuło tak wielki, jak sama Canis Majoris.
Ruszył się w niej cień jakowyś. Chciał się wydostać. Czerwone dwa ślepia spojrzały z tej otchłani. Wtem próg przekroczyła i wyszła bestia potężna ze swymi sługami. Powstała z najczarniejszego dna piekielnych czeluści. Spostrzegła, że może się zadomowić na pewnej planecie błękitem oblanej. Ze skowytem szczęk metalicznych ruszyła z impetem. Udała się w podróż po ziemskim padole, pochłaniając wszystkie kontynenty.
Była świadoma, posiadła w akcie ohydy WASZ ludzki świat jako własny. Zbrukała go i skrzywdziła. Gwałt zadała, a jeszcze na koniec zatruła. „Giń, planeto w życie bogata! Będę to życie jadła! Śmierć życiu! Śmierć!” – tak bestia krzyczała.
Cwana była i chytra. Rozpędu nabrała z kostuchą wplecioną w łapy okrutne. Ludzkich dusz pragnęła. To ich najbardziej pożądała. Wchłaniać uwielbiała jedną po drugiej, zawsze tak samo, nieważne, czy młode, czy stare.
 Próżno przed bestią ucieczki wam szukać, śmiertelnicy. Nikt się przed nią nie schowa. Wędruje dzisiaj razem z obrotem kuli błękitnej coraz to dalej i dalej.
Nawet kilka dekad temu zrodziła córy tak bardzo na zgubę ludzkości przeklęte. I zrzuciła bestia z niebios te córy. Rykiem straszliwym orały powietrze, a ryk ten był tak przenikliwy, aż krew w żyłach mroził. Ktoś krzyknął w zachwycie dawno przed ich lotem, że atom będzie chronić ludzi niczym anioł, lecz pytam: jakim, do kroćset, sposobem, anioł śmierć niesie? Odpowiedź jest prosta. Ludzie! To nie anioł, lecz demon zagłady ze śmiercią w konszachtach.
Znasz dobrze człowieku te córy i ich przeznaczenie!
Te dwie, co na świat jako pierwsze przyszły, pokazały, co czynić potrafią, gdy brzuchy ich rozdarł nieujarzmiony atom. A miasta wiśni kwitnącej w jedno serca uderzenie serc tysiące wstrzymały.
 Uwierz w to, człowieku śmiertelny! Świat zginie z ręki bestii, która już dzierży w swych łapach miecz i siecze nim wszystko, co może. Wyryte na ostrzu miecza słowa „wojna, głód, zaraza i śmierć” zwiastują koniec. Koniec wszystkiego.
Lecz któż bestię tę stworzył? – pytam was śmiertelników?       
Czy zrobiłem to Ja? A może mój brat Lucyfer? Bądź kuzyn Belial? Spójrz w lustro, przemijająca istoto, za którą śmierć kroczy. Przyjrzyj się dobrze sobie. Czy widzisz tę poczwarę przed sobą? Masz odpowiedź, kto bestii ojcem i matką.
Jedno wam teraz powiem. Ludzie, nikczemnicy! Niech człowiek przeklęty na wieki wieków będzie razem ze swoją Technologią, bo ona jest bestią, która zrzuciła na świat swe atomowe dzieci. A powiem ci jeszcze, że pierwsze odebrały życie w Nagasaki i Hiroszimie, lecz są jeszcze tysiące miast na ziemskim padole, co je zgładzić i w pył radioaktywny zamienić można. Jam jest Szatan! Zło Pradawne, które siedzi na piekielnym tronie, lecz już niepotrzebne, bo TY, śmiertelniku, upadłeś niżej ode mnie.

niedziela, 18 listopada 2018

Zasilanie awaryjne i Spikey, który lata



Dawno już nie napisałem żadnego tekstu, a to przez brak polotu. Był on spowodowany dwoma czynnikami zewnętrznymi. Zacznę od tego, że mój, sąsiad ma psa, który ma skrzydła i lata. I właściwie przez tego psiaka, nie mogłem się skupić na pisaniu. No bo ten pies to taki mały sukinkot, który na imię ma Spikey. Sąsiad codziennie tego psiaka wyprowadza na srakę przed jego dom, na naszą wspólną ulicę. A że ma dom naprzeciw okna mojego pokoju, to codziennie to widzę i słyszę. W moim pokoiku piszę własne, autorskie teksty. Ale, kurwa, czasem to się skupić nie mogę, bo od rana słyszę, co on, ten sąsiad, gada do tego psa, który od zawsze unosi się nad jego prawym ramieniem niczym latawiec na jesiennym wietrze. I szlag mnie trafia, bo, kurwa, jak mu ten pies odlatuje gdzieś dalej, wyżej niż dwa metry, to ten sąsiad drze ryja. Jedzie na całego. Spikey, Spikey, Spikey… i, kurwa, tylko Spikey, wróć do mnie. Ciągle słyszę, jak go woła, żeby mu nie spierdzielił za daleko. Wpienia mnie ten Antek i jego Spikey. Bo Spikey – to imię – codziennie po milion razy jak nic słyszę
i przez to mnie coś strzela i się nie mogę skupić na pisaniu. No, ale co wam będę o tym pisał. Takie uroki życia na wsi. N-V-M… never mind.
Ale… Suma summarum, po pierwsze primo i drugie secundo, tak naprawdę nie pisałem już od dawana z jeszcze innego bardzo ważnego powodu. Po prostu brakło mi zasilania.
W pewnym momencie mój czerep w ogóle się wyłączył w któryś słoneczny dzień. Ale tylko prawie, bo był jeszcze na zasilaniu awaryjnym i tylko podtrzymywał główne funkcje życiowe mojego ciała. Takie jak oddychanie, ślinotok, wydalanie kału i moczu, aha, i jeszcze jedzenie. Ale przez to zasilanie awaryjne to i tak padłem na łóżko i tak żem se leżał przez pięć tygodni. Jakoś tak się złożyło, że stało się to zaraz po zrzuceniu węgla do piwnicy, który swoją drogą zrzucałem kilka tygodni. A były to tylko dwie tony. Jedzenie to mi siora i mama przynosiły do pokoju i tam jakoś je jadłem na wpół leżąc, no… na wpół leżąc. No, leżałem cały czas, bo jak to bez mózgu funkcjonować, który nie na sto procent śmiga. No nie da się i już. Koniec i kropka. Ale na całe, kurfamilia, szczęście, miałem pod ręką ładowarkę z Nokii 3310. Na biurku se leżała jak gdyby nigdy nic. Skapnąłem się, że tam leży, ale dopiero po kilku tygodniach, jak byłem na tym awaryjnym. Swoją drogą… Pamiętacie ją? Tę ładowarkę? Stara, brzydka i jakaś taka nijaka. Ale nieważne, jak ona wygląda, ważne, że tam była i już.
I kiedy tak leżałem na łóżku po wielu już dniach na tym zasilaniu awaryjnym, sięgnąłem w końcu po nią, żeby doładować mózg, i kiedy już ją prawie miałem w dłoni, niestety zachwiałem się na krawędzi łóżka i spadłem na podłogę, ona też. Bolało jak cholera, kiedy przywaliłem zwłokami o dywan
i podłogę, ale to nic. Od maleńkości twardy jestem i zahartowany w bojach
z gnomami i orkami, których usiekałem już chyba milion albo nawet trochę więcej w moim ogródku, który od czasu do czasu nachodzą. Zwłaszcza zimą kiedy jest minusowa temperatura. Kradną mi wtedy węgiel, wiec z nimi walczę i je zabijam jednego po drugim. Tak, tak, dobrze myślicie. Jestem łowcą orków i gnomów i je morduję w sowimi ogródku. Nie mylicie się co do tego, ale dobra… ale ja nie o tym. Wróćmy do dywanu i leżenia oraz ładowarki.  
I gdy tak sobie leżałem na dywanie w moim małym pokoju cztery na cztery, udało mi się na tym całym zasilaniu mózgowo-awaryjnym sięgnąć po tę ładowarkę, gdyż też spadła i to całkiem niedaleko ode mnie. Na całe szczęście! Tuż obok mojego prawego profilu. Łypnąłem na nią okiem i tak patrzyłem przez chwilę. Leżała tak sobie i tylko czekała, aż ja wezmę, i tak się też stało. Cała operacja sięgania trwała kilka dobrych minut, bo miałem wszystko zgrabiałe, zwłaszcza palce w dłoniach, ale w końcu ją dopadłem. Złapałem sukę i już więcej nie puściłem. Trzymałem mocno. Szybko podpiąłem ją do gniazdka, cały czas leżąc. Gniazdko na całe szczęście jest niedaleko. Ciężko było, ale jakoś dałem radę. Drugi koniec, ten cienki, wpiąłem do dziurki w tyle mojej głowy
i dzięki temu zasiliłem mój mózg i już przez to nie byłem na zasilaniu awaryjnym. Po niespełna pół godzinie ładowania odzyskałem siły i wigor jak
u nastolatka. Leżałem se tak przez jeszcze kilka chwil. Zamknąłem oczy
z rozkoszy, czując potencjał naładowanego mózgu. I wtedy powiedziałem cicho do siebie:
– Cholera? Dlaczego? Boże, dlaczego tego nie zrobiłem wcześniej?
I przyszła odpowiedź z góry. Jakiś basowy, dudniący głos rozdarł moją czaszkę jakby na dwie części. On przemówił. To był Bóg wszechmogący.
– Bo ci się, chuju, nie chciało – usłyszałem gdzieś na granicy świadomości i lekko się zdziwiłem. Czyżby sam Bóg był aż tak na mnie wkurwiony? Za co, kurde, za ten węgiel, który zrzucałem przez ponad miesiąc? Za to, że zabiłem kilku orków i jednego gnoma w ogródku i nie zakopałem zwłok. Za co? Chciało mi się wyć, że Bóg tak do mnie. No wiecie, bezpośrednio…
– Przepraszam – wymamrotałem ze smutkiem.
– Ty ciulu – usłyszałem ponownie. – Jeszcze nic żeś nie zrobił? Ja ci, kurwa, zaraz dam, ty mały gnoju!
Jakoś tak po tym zdaniu podniosłem powieki, bo coś mną zatrzęsło. Zobaczyłem twarz ojca nade mną i jego wielki czerwony nochal, który wyglądał jak długa marchewka. Mrugnąłem powiekami jak kret, o ile krety mają powieki i mogą nimi mrugać.
– Przepraszam cię, tato – rzuciłem jeszcze raz, lecz wiedziałem, że to żadne usprawiedliwienie.
– Nie było mnie dwa i pół miesiąca, a ty, dwudziestoletni gówniarzu, nic w domu nie zrobiłeś. Jak możesz tutaj leżeć od miesiąca i nic nie robić? Matka to cię powinna z domu wyrzucić. Do roboty, młokosie!
I wtedy zaczął się wywód. Leżałem se tak pod ojcem i słuchałem, jak drze na mnie ryja.
– Matka mówi, że węgiel zrzucałeś miesiąc i to z hakiem!
– No tak – jęknąłem z żalu. – No bo mój mózg miał już wtedy połowę mocy, tato.
– Co? Co do tego ma twój mózg?! – krzyczał na mnie ojciec. – Przecież do zrzucania węgla nie trzeba mieć mózgu! Przy takiej robocie to pracują mięśnie, a nie mózg. Mózg jest od myślenia w szkole, a nie podczas pracy. Ogródek nie zryty! Miałeś tyle czasu, od kiedy wyjechałem do Wiednia. Ty leniu śmierdzący! Ty skunksie zakichany!
– Ale tato…
– Wstawaj i przestań się wygłupiać z tą cholerną ładowarką. – Ojciec trochę spuścił z tonu. – I dlaczego, do kroćset, leżysz na ziemi i masz ją we włosach? Spadłeś z łóżka? Śniło ci się coś, czy jak?
– Spikey – burknąłem szeptem i spojrzałem na ładowarkę wpiętą do gniazdka w ścianie. Kiedy ojciec na chwilę odwrócił wzrok, patrząc na zegarek, dotknąłem tyłu głowy i wyczułem gniazdko USB na potylicy. Jest dobrze. Jeszcze nie świruję. Dobrze, że ojciec nie wie, że jestem cyborgiem, pomyślałem szczerze.
– Za trzy minuty widzę cię na dole w ciuchach roboczych. Idziemy do ogródka zrobić porządek z liśćmi, trawą, ziemią, tujami i drzewkami. Rozumiesz to, młody człowieku. Hmm?
– Dobrze, tato. Zaraz zejdę. Daj mi tylko chwilkę. 
         Ojciec wyszedł. Trzasnął drzwiami. To nie był dobry znak. Stary był wnerwiony jak nigdy.
Ale na całe szczęście, kiedy wyszedł, i tak odetchnąłem z ulgą.
 W rogu oczu wyświetliło mi się na zielono: MÓZG 100% mocy. Bateria full. Menthos, The Freshmaker. Ucieszyłem się jak małe dziecko. A wszystko dzięki niezawodnej ładowarce z Nokii 3310. Wypiąłem ją szybko z głowy
i usiadłem jeszcze przed komputerem. Po chwili go włączyłem. Kiedy ekran rozżarzył się Windowsem 7, nie czekałem dłużej. Odpaliłem Worda i wtedy wena wróciła. No to napisałem szybko powyższy tekst, a kiedy skończyłem, po kilku minutach ktoś zastukał mi w szybę. Odciągnąłem firankę i zobaczyłem, jak za szybą unosi się Spikey na tych swoich cienkich jak letnie skarpetki skrzydełkach. Gdzieś w tle dobiegł mnie krzyk Antoniego. Spiiiiikeeey!


sobota, 3 listopada 2018

IRON MAIDEN –– WYPRAWA. AKT V: Zakręceni jak gówno w przeręblu. Sektor C4, rząd 29 i moje rurki – zajebiste rurki.



       
Bilety trzymałem w tylnej kieszeni moich rurek. Tak, rurek. Hmm, wiem, że może wydać się to dosyć dziwne dla tych ludzi, co mnie kiedyś znali albo nawet teraz znają, a dawno mnie nie widzieli, ale tak, dobrze czytacie, mam takie spodnie rurki, które bardzo lubię i dosyć często w nich chodzę. Chociaż daleko im od ideału, to i tak pasują mi jak ulał.


Ech, aż strach pomyśleć, co by było, gdybym się w takich rurach pokazał  kiedyś mojej starej ekipie, z którą nie jedno przeszedłem za młodu. Chłopaki to chyba od razu spuściliby mi za takie spodnie wpierdol. Nie no, żartuję. Bardziej prawdopodobne byłoby to, że wyśmialiby mnie do reszty. Kiedyś takie rurki w ekipie metali to był wstyd jak jasna cholera. Wstyd! Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdybym w takich spodniach pokazał się na wsi czy nawet w samych Kętach, na dobrze znanych i lubianych kortach, gdzie spotykała się cała punkowo-metalowo-rockowa śmietanka towarzyska. No, ale cóż, czasy się zmieniają i wygląd ludzi też. Lata lecą i z czasem człowiek ubiera się zupełnie inaczej niż kiedyś.
         Ano tak! Przecież kiedyś, dawno, dawno temu, byłem stuprocentowym metalem. Wiecie, jak to jest? Zwłaszcza ci, co też byli metalami lub nadal są. To znaczy, bardziej chodzi mi tutaj o ubiór, jaki nosi taki metalowiec. Czarne jak nocne niebo ciuchy, glany do kolan i skórzana kurtka, która swoją drogą gdzieś w drodze przez życie po prostu mi przepadła. Hmm, dziwne, że nie wiem, co się
z nią stało… Może ją komuś oddałem albo zostawiłem na jakimś koncercie, bo po prostu o niej zapomniałem. Różnie to bywało z powrotami do domu. Sami pewnie rozumiecie. A może jest nawet ta skóra gdzieś w domu, lecz pokrył ją kurz. Może nawet leży w mojej szafie i czeka, aż ją ponownie założę. Kto wie…
Ech, stare dobre czasy. No, dobre były i już. Tak to się kiedyś metalowało i po tym metalowaniu zostały mi już chyba tylko długie włosy, które mi
o tamtych pięknych czasach przypominają. Aha, no i przecież jeszcze mam duszę z metalu. A, i jeszcze metal heart, które to po dziś dzień słucha Ironów
i AD/DC. Niestety, już się nie ubieram jak prawdziwy metal. Tamte czasu i ciuchy przeminęły. Mam nadzieję, że starzy kumple mnie teraz nie osądzą za te moje rurki. Chodzę w nich często, bo je lubię. To są jeansy wranglera, kupione w Bielsku na Sarnim Stoku. Z przeceny były, to wziąłem, a jakżeby inaczej. I przyznaję się do tego bez bicia, że w nich hasam jak młoda sarenka.
Ale ciuchy prawdziwego metalowca już chyba nigdy nie wrócą, zwłaszcza glany i skóra. Świat się zmienia, czuję to w wodzie, czuję to
w powietrzu, czuję to w ziemi. Mówią mi o tym różne zwierzęta i ludzie.
I widzę, co się dzieje naokoło. Lata lecą i jest zupełnie inaczej niż kiedyś. Prawdziwych metali już za kilkanaście lat może nie być.
                                                        
                                                                  ***

            – Gdzie siedzimy? – zagadnął do mnie Andrzej. – Sprawdzisz to, Kudi, co?
            – Już patrzę – odparłem po chwili i wyciągnąłem nasze trzy wspaniałe bilety z tylnej kieszeni moich rurek. I tak patrzyłem na nie przez kilka sekund.
             W ogóle, tak na marginesie, to byłem wkurwiony na maksa, bo nie miałem na sobie koszulki Iron Maiden, tylko taką marynarską sraczkowatą
w białe i niebieskie paski, co zresztą widać na załączonych zdjęciach. No, ale nic. Co miałem zrobić, że nie zdążyłem sobie kupić jakiejś fajnej ironówki na koncert? Takie to życie! Of course, w Tauron Arenie były do kupienia koszulki ironówki, ale kurde po 150 zł chodziły i były z takiego sobie materiału, więc od razu na wstępie zrezygnowałem z ich zakupu. Lepiej zamówić przez neta coś konkretniejszego za jakiś czas i się bardziej nacieszyć. Szkoda tylko, że na koncert się nie udało. Po prostu już nie zdążyłem dokonać zakupu.
Staliśmy sobie tak we trójkę. Patrzę na te bilety i mówię do chłopaków:
            – No to tak, panowie. Siedzimy w sektorze C – patrzę na ścianę Tauron Areny, a tam same, kurwa, wielkie A, normalnie wszędzie naokoło A… A to
z jednej strony, A to z drugiej. Myślę sobie, gdzie, kurde, może być C, ale nic, patrzę dalej na bilet. I mówię na głos: – Rząd 29, ale to się potem znajdzie. Słuchajcie, najważniejsze to znaleźć teraz sektor C. Resztę ogarnie się potem.
            – Hi, hi, hi – zaśmiał się Andrzej. – Gdzie to jest? Bo ja nie wiem.
            – Chyba tam – Darek wskazał ręką w jakimś mniej określonym kierunku. Po prostu machnął ręką i tyle.
            – Ano, okej – przemówiłem i głośno przełknąłem ślinę ze strachu, bo nie miałem pojęcia, gdzie iść. Cóż, zdarza się. No, ale mówię do chłopaków po chwili:
            – Ja tutaj już byłem dwa razy. Znam to miejsce jak własną kieszeń. No, to chodźcie za mną. Ja prowadzę. Możliwe, że wiem, gdzie jest ten C.
            Ale prawda była, kurwa, taka, że nie wiedziałem, gdzie iść. Ale równo rżnę głupa, że niby wiem, co i jak, bo niby tutaj już byłem dwa razy. Heh, kurwa, światowiec się znalazł. Może po prostu chciałem poczuć się naprawdę ważny i doceniony przez ekipę? Może… Więc ruszyłem, a chłopaki za mną.
            – Hi, hi, hi – zaśmiał się Andrzej po raz kolejny. – Oki, no to idziemy. Prowadź, Kudi – przemówił do mnie.
            – Prowadź, Adrian – wtrącił jeszcze Darek.
            No to ruszyłem. I tak ich prowadziłem. Ich i siebie, gdzieś tam… Pomyślałem, że nie powinno być trudno znaleźć sektor, więc twardo szedłem
w jakimś tam kierunku. Jednak coś było dalej nie tak. Coś tam nie grało, jak trzeba. Bo wszędzie ciągle te sektory A…A15, A16, A17 i tak dalej, i tak dalej. Co jest, kurwa, myślę, no, ale nic, idę dalej.
            – Kudłaty, dobrze idziemy? – zagadnął do mnie Andrzej O. jak Oleksy. – Na pewno tędy? Dobrze idziemy?
            I Andrzej tak nudził cały czas. Szlag mnie trafiał.
            – Tak, na pewno, zaraz dojdziemy do C – mówię, patrzę, i co? Wszędzie A. Ale myślę sobie, że pewnie jak jest A, to zaraz będzie B, a potem na pewno już tylko C. W głębi mojego Ja czułem, że się zgubiliśmy (ale, kurwa, jak można się zgubić w Tauron Arenie? Przecież tam nie ma żadnych korytarzy. To jest, rany boskie, tylko wielkie koło i tyle).
             Nie wiem, jak to zrobiliśmy, ale nam się chyba udało zgubić. Co za siara, co za wstyd! Wiecie, jak to jest od czasu do czasu. Wcześniej byłem pewny co do tego, że zaraz będzie C, to teraz głupio mi przed chłopakami było się przyznać, że nie wiem, gdzie jesteśmy. Bo, kurła, nie wiedziałem, gdzie ten cholerny sektor C jest, i tyle w temacie. Szliśmy sobie i po chwili doszliśmy do ślepej uliczki. Ja pierdzielę, myślę. Normalnie WTF × 3. Mówię se, kit, nie odzywam się na razie, może się nie skapną, że tutaj nie ma sektora C i rżnę głupa dalej, patrząc na bilety. Ale wtedy Darek przerwał niezręczną ciszę, która zapadła nad nami jak całun śmierci.
            Moje ciało lekko zadrżało, kiedy się odezwał.
            – Adrian? – przemówił Darek W. jak Wojnar i zerknął wtedy na mnie kątem oka.
            – No – powiedziałem trochę za ostro nawet.
            – Może by zapytać kogoś? – szepnął Darek trochę niepewnie, widząc moja wkurwioną minę.
            W końcu dałem za wygraną i westchnąłem przeciągle. Andrzej to widział i tylko zrobił to swoje sławne…
            – Hi, hi, hi, hi, hi – ucieszył jak koza w zagrodzie, kiedy dostanie miskę ryżu lub czegoś innego, co jedzą kozy.
            – Ale dobrze idziemy! – powiedziałem bardziej nerwowo, niż zamierzałem. Widziałem, że idziemy źle, ale jeszcze tuliła się we mnie nadzieja, że zaraz zza winkla wyłoni się literka C i będę triumfował. Jednak, jak to mówią, nadzieja matką głupców.
            – Adrian, trzeba zapytać – mówi do mnie Darek.        
            Wetchnąłem po raz kolejny. Dałem ciała…
            – No okej, to wróćmy i zagadam do kogoś – mówię do chłopaków.
            I tak oto wróciliśmy tą samą drogą. Z powrotem. Patrzę, stoi jakaś babeczka z obsługi niedaleko nas. No to od razu odbijam i pytam.
            – Sorki, czy wie pani, gdzie jest sektor C?
            – Wiem. Niech pan spojrzy do góry.
            Zerknąłem, a pani pokazuje mi palcem tabliczkę ze strzałkami, która wisi jak byk nade mną. Patrzę, a tam stoi jak dwa byki, w którą stronę sektor C. Okazało się, że trzeba wyjść na górę, nad te wszystkie A, przy których się kręciliśmy jak trzy gówna w przeręblu.
            LOL!
             No to macham na chłopaków. I pokazuję palcem, że trzeba iść na górę. No to poszliśmy i faktycznie tam był sektor C jak Celina. Po drodze minęliśmy B i już teraz wiemy, że sektor A jest niżej niż B, a sektor C jest wyżej, nad B. Proste i logiczne, jak nie wiem. A my tyle się nakombinowaliśmy.
No nic, poszliśmy tam, bo co innego mieliśmy zrobić. W końcu przyjechaliśmy na koncert Iron Maiden.
            Suma summarum, dotarliśmy do sektora C. Kiedy wchodziliśmy na halę, naszym oczom ukazała się scena, na której potem Iron Maiden dali totalnego czadu. Był to 27 lipca 2018 i cała rzecz działa się Tauron Aranie
w Krakowie. Koncert był zajebisty i warto było pojechać, żeby zobaczyć Iron Maiden. Bo nie ma to jak muzyka, którą kochasz, grana na żywo.

                                                       Epilog

I tak oto dotrwaliśmy do końca relacji ze wspaniałej przygody z wyprawy na koncert jednej z moich ulubionych kapel. Miała być jeszcze typowa relacja, już z samego koncertu, lecz obecnie nie wiem, czy uda mi się ją napisać. Po pierwsze, już jest kilka miesięcy po wydarzeniu i nie wiem, czy jest sens jeszcze coś na ten temat pisać. I tak wyszło tego dosyć sporo. Całą relację musiałem podzielić aż na pięć aktów, bo tak bardzo się rozpisałem o tym wszystkim, co się wtedy wydarzyło.
             Wydaje mi się, że już sama ta relacja pochłonęła dużo mojego
i Waszego czasu, o ile w ogóle ktoś czyta mój blog.
            Może lepiej zakończyć całą historię w tym momencie. Chyba tak właśnie zrobię.
             To była dobra wyprawa czterech fanów Iron Maiden na Iron Maiden
i nie ma już co tego rozkminiać, zwłaszcza że jest już kilka miesięcy po wydarzeniu, więc ostatni akt ląduje na blogu z totalnym opóźnieniem.
            Specjalne podziękowania dla ekipy – Harego, Darka i Andrzeja. Dzięki, chłopaki, że byliście tam ze mną i ja dziękuję, że mogłem być z wami. Dziękuję Haremu, Darkowi oraz Andrzejowi, bo było naprawdę mega i mam nadzieję, że jeszcze tym składem coś ogarniemy w przyszłym roku.
            Po drugie, czas się wreszcie zabrać za inne teksty na blog, które
w końcu muszę napisać. Jest tego dosyć sporo, a doba niestety ma tylko dwadzieścia cztery godziny i czasu jest coraz mniej. Podsyłam wam jeszcze linki do kolejnych aktów z wyprawy w układzie chronologicznym. Jeśli ktoś ma ochotę, to może sobie poczytać, o ile w ogóle komuś z Was będzie się chciało czytać te wypociny. Trzymajcie się, ludki kochane. Do następnego wpisu. Pozdrawiam serdecznie – Wasz Adrian.


                                                              AKT I


http://kudlate-mysli-o-czwartej-nad-ranem.blogspot.com/2018/08/iron-maiden-wyprawa-akt-i-czterech.html


                                                             AKT II


http://kudlate-mysli-o-czwartej-nad-ranem.blogspot.com/2018/08/iron-maiden-wyprawa-akt-ii-kilka.html


                                                            AKT III


http://kudlate-mysli-o-czwartej-nad-ranem.blogspot.com/2018/08/iron-maiden-wyprawa-akt-iii-oczekiwany.html


                                                           AKT IV


http://kudlate-mysli-o-czwartej-nad-ranem.blogspot.com/2018/09/iron-maiden-wyprawa-akt-iv-piwo-dla.html


niedziela, 21 października 2018

Pampersy na imprezy okolicznościowe dla dorosłych!


             Chce ci się lać, kiedy pijesz przy stole wódkę z kumplami? Nie chcesz przegapić swojej kolejki? Nie zapomnij zabrać pampersa na imprezę. Załóż go w domu, tak żeby nikt nie widział.
            Jeśli masz go na sobie, to pamiętaj, że już nie musisz chodzić do kibla co pięć minut i martwić się, że chłopaki piją bez ciebie. Zlej się tu i teraz. Zlej się i o nic się nie martw. Zlej się, zlej się, zlej się, w pampersa dla dorosłych. Gwarantujemy niezawodność w użytkowaniu. Nie uronisz ani kropelki. Satysfakcja gwarantowana i dyskrecja też. 

wtorek, 9 października 2018

Baltazar



Baltazar miał czterdzieści lat. Normalny gość, mężczyzna w kwiecie wieku. Nie za stary i nie za młody. Wiek po prostu idealny, bo – jak to się zwykło mówić – koło czterdziestki zaczyna się prawdziwe życie. Sąsiedzi mieli o tym człowieku dobre zdanie. Schludny, zawsze pachnący jakimś dobrym mydłem. Bujne włosy zawsze elegancko zaczesane na prawą stronę. Ostre rysy twarzy nadawały mu wygląd herosa z mitologii greckiej. Wglądał niczym Herakles: przystojny i ułożony. Tak mówiły sąsiadki, wzdychając za nim, gdy przechodził tuż obok, kręcąc swoim zgrabnym tyłkiem.
         Niby ideał, ale… niestety, ideałów w prawdziwym życiu nie ma. Nigdy nie było i nie będzie. Tak to już jest na tym naszym świecie. Każdy ma swoje wady, większe lub mniejsze. Takimi właśnie wadami są nałogi – papierosy i alkohol. Są to tak zwane uzależnienia. Przez nie sypie się życie. Papierosy jeszcze ujdą, bo nie zmieniają mózgu. Alkohol to już zupełnie inna sprawa. Po spożyciu człowiek zaczyna świrować. Weźmy na przykład jakiegoś zwykłego gościa. Niech ma na imię Józek i pochodzi z Grodziska Mazowieckiego. Taki gość po kilku piwach ma nagle ochotę przywalić komuś pięścią prosto w twarz, która dla niego, po kilku głębszych, jest już ryjem. Ale dlaczego? Aha, już wiem: on po prostu wypił 6 piw i włączył mu się agresor...
Czterdziestoletni Baltazar nie miał czasu na nałogi, które wymieniłem wyżej. Żył w stałym związku z Anią, super laską o wyglądzie Afrodyty. Oczywiście mieszkali na kocią łapę, bo tak to bywa w dzisiejszych czasach. Kiedyś ludzie się jeszcze hajtali, ale to były dawne czasy, przed trzecią wojną światową, kiedy jeszcze niemal w każdym mieście czy też wsi stał kościół.  Ale to było dawno. Jeszcze przed tym, jak na większe miasta spadły wielkie atomówki.
         Niestety, Baltazar miał jedno obrzydliwe uzależnienie. Najgorsze ze wszystkich. Najbardziej mroczne. To była skaza na jego nienagannej duszy, można by powiedzieć. Wiedział o tym, że jest już spaczony. Wiedział, że po śmierci czekało go wieczne potępienie za to, co robił, choć powinienem napisać: przez to, co pił. Nie mógł wytrzymać bez czarnego nektaru, jakim jest… KAWA. Parzona oczywiście, drobno mielona. Pił dzień w dzień po kilkanaście filiżanek…
– Ania, Aniu…
Cisza.
– Ankaaaaaa, do cholery, jesteś tam? – Przenikliwy krzyk Baltazara dochodzący z zakamarków kuchni zdawał się nie mieć końca. Powietrze drgało od ciężkiego basowego głosu. Wołanie przedzierało się przez każdą cegłę budynku, aby skończyć żywot kilka metrów za zewnętrznymi ścianami małego domku z czerwonych cegieł.
– Ankaaaaa!!!
Usłyszała.
– Co jest? – odpowiedział aksamitny głos z pokoju obok.
– Aniu, gdzie jest kawa? Przecież zrobiliśmy zapas na wiele miesięcy – zapytał Baltazar, lekko poirytowany. – Nie mogę znaleźć. Przetrząsnąłem wszystkie szafki. Tylko mi nie mów, że to koniec.
         Kiedy wypowiedział ostatnie słowa, znał odpowiedź, chociaż w duchu wmawiał sobie, że wszystko jest OK. Gdy weszła wolnym krokiem do kuchni, spojrzał w jej oczy, które mówiły wszystko. Właśnie – oczy… Po tylu latach życia z tą kobietą w jednym małym domku gdzieś nad Bałtykiem potrafił czytać z jej źrenic jak z otwartej księgi. Nie musiała nic mówić. On po prostu już wiedział. Nie ma kawy i już nigdy nie będzie. Koniec z czarnym trunkiem, którego tak bardzo pragnął.
         Pogrążył się w czarnych myślach. Nad jego głową zebrały się chmury burzowe. Teraz mógłby wyjść na zewnątrz i powiedzieć, że idzie się przewietrzyć. Powiedzieć, że wróci za kilka minut. Zabrałby linę z garażu, aby ruszyć do parku, gdzie rosną największe drzewa w okolicy. Tak, teraz, gdy nie ma kawy… Lina, drzewo, szyja, śmierć…
– Baltazarze – zaczęła delikatnie, jak do przedszkolaka. Ujęła go za dłonie i je pocałowała.
         Mężczyzna ocknął się z zadumy. 
Lina, drzewo, szyja. Tak… wysokie drzewo i gruba lina.
– To już koniec, mój miły. Nie mamy więcej kawy. Skończyły się wszystkie zapasy, jakimi dysponowała ludzkość – westchnęła, spuszczając głowę. – Wczoraj ogłosili w telewizji.
– I co teraz będzie? – w oczach mężczyzny pojawił się błysk szaleństwa.
– Koniec ludzkości. Przeminiemy niebawem. Staniemy się pyłem…
– Nie! To niemożliwe! – W oczach Baltazara pojawił się smutek. – Anka, przecież Albert Einstein powiedział, że ludzkość zginie tylko wtedy, gdy wyginą pszczoły. Tylko wtedy! – krzyknął ostro.
– Baltazarze! Einstein był w błędzie.
– Jak to, dlaczego?
          Anna ponownie spojrzała w oczy mężczyźnie. Położyła delikatnie dłonie na jego silnych ramionach. Teraz dostrzegła, jak bardzo Baltazar pragnie kawy. Nic nie mogła zrobić. Chciała go pocieszyć, ale zamiast tego powiedziała tylko:
– Ponieważ kawa była podstawą ludzkiej egzystencji. To bez niej umrzemy. Nie damy rady, kochanie. Pogódź się z tym...
Baltazar zamrugał nerwowo oczami, które zaszły łzami.
– Aniu, muszę się przewietrzyć, wrócę za kilka minut…
         Lina, drzewko, szyja. Tak… wysokie drzewo i gruba lina.



niedziela, 23 września 2018

Śmierć i Upadły


         Śmierć wiedziała, że ktoś ją śledzi. Wiedziała już od dobrych kilku minut, że ktoś za nią podąża, odkąd wkroczyła na szerokie, nocne ulice Londynu. Od wielu wieków miała nosa do takich spraw. Wyczuwała takie rzeczy  na odległość, nawet jeżeli ten, co śledził, dobrze się krył.
Już od kilku godzin plątała się po ulicach starego Londynu w czeluściach piekielnych. Chodziła z jednego końca miasta na drugi i szukała zaczepki. Miała nadzieję, że ktoś jej w końcu wejdzie w drogę. Miała ochotę zabijać i pić krew poległych. Bo nie było nic przyjemniejszego niż oddzielanie głowy od żywego ciała. Nieważne, czy ktoś był wampirem, wilkołakiem czy też człowiekiem. Śmierć kochała zabijać od zawsze.  Uwielbiała, kiedy jej kosa nie próżnowała i była cały czas w ruchu. Lubiła kiedy lała się krew z jej ofiar.
Nie odwracała się, żeby nie spłoszyć typa. Może postać, która ją śledziła, wpadnie pod jej wielką kosę zawieszoną w tej chwili na plecach. Trochę źle się czuła z faktem, że od godziny nikogo nie ukatrupiła, ale kto wie, być może za chwilę nadarzy się dobra okazja.
Typ był coraz bliżej. Zmniejszał dystans. Śmierć się ucieszyła.
 Była głęboka, ciemna noc. Londyn w wymiarze czeluści piekielnych o tej porze był prawie pusty. Zwłaszcza ulica Czarnych Wilkołaków i Wampira po której szła Czarna Madonna.
 Nie licząc kilku szczurów i trzech kotów, nie było na tej ulicy innych żyjących stworzeń. Mogłaby zabić jakiegoś szczura, lecz nie chciała tego robić. Szczury w przeciwieństwie do ludzi, wampirów czy też wilkołaków zasłużyły na życie. Koty zresztą też.
         Cały czas czuła na sobie spojrzenie czyichś oczu, ktoś szedł za nią krok
w krok. Kim był? Tego Śmierć nie wiedziała. Szła sobie spokojnie, bo przecież nie znała czegoś takiego jak lęk.
Jeszcze nie przyszedł czas, aby się zatrzymać. Zrobi to oczywiście, ale dopiero potem.
 Śmierć pomyślała sobie jednak: a może by tak zwabić tego typa w jakiś ciemny zaułek i zamiast go od razu zabijać, podpytać, co to za jeden? Skąd się wziął i po co za nią łazi? Być może będzie to najlepsze rozwiązanie. Może się dowie czegoś ciekawego? I tak też uczyniła. Nie musiała iść daleko. Po kilkunastu metrach wyłoniło się wejście do wąskiej, ciemnej uliczki. Śmierć od razu tam weszła. Nie czekała. Typ nadal szedł jej śladami. Był już bardzo blisko.
 Uliczka była ciemna, bardzo ciemna i do tego długa. Kostucha uszła jeszcze kilkaset metrów i po prostu ot tak zniknęła. Nikt jej teraz nie mógł dostrzec. Postać weszła w ulicę i ruszyła w ciemność. Śmierć cały czas bacznie ją obserwowała. Kto to mógł być, zastanawiała się. Postać minęła kostuchę, nawet o tym nie wiedząc. Przeszła kilkanaście metrów, może więcej i nagle się zatrzymała.
– Witaj, Śmierć, jak się masz, moja miła?
– Możesz już zmienić oblicze, nie musisz kryć się w całunie mroku – odparła Śmierć i zmaterializowała się kilkanaście metrów za plecami człowieka, który ciągle stał zwrócony do niej tyłem. – Kto cię wysłał? Kto chce mnie unicestwić? Kto jest na tyle zuchwały, aby rzucić mi wyzwanie?
– A czy to jest takie ważne?
– Być może… lecz niekoniecznie.
– Dostałem zlecenie, aby cię znaleźć i unicestwić – postać nadal stała zwrócona plecami do Śmierci, opatulona całunem mroku.
– Hmm… – mruknęła kostucha.
– Wiesz, że nie mam wyboru…
– Tak, wiem. Ale przecież ktoś musiał zadać sobie tyle trudu, żeby wynająć ciebie. – Śmierć zrobiła teatralną pauzę i dokończyła: – Łowco, kimkolwiek jesteś. Masz całkiem niezły całun mroku. – zmieniła temat – Podobny do mojego. Skąd go masz?
– Powiedzmy, że dostałem go od znajomego.
– Od kogo? – próbowała dopytać Śmierć. – Takich rzeczy nikt nie rozdaje. Są zbyt cenne. Zresztą, pewnie mi nie powiesz?
– Nie  – skwitował Łowca. – To nie twój interes, kostucho.
– Wiesz, że nie wygrasz ze mną tego starcia. – Śmierć syknęła dziarsko – Nie ma na tym świecie takiego męża, który byłby w stanie mnie pokonać
w walce.
         Teraz dopiero postać opatulona w czarny płaszcz wolno się odwróciła. Dwie czarne i mroczne postacie, Łowca i Śmierć, spojrzały na siebie. Łowca nagle odrzucił całun mroku, który opadł na ziemię, zafalował jak ocean i lekko się cofnął, jakby był żywym stworzeniem.
Oczom Śmierci ukazał się człowiek w czerwonej jak szkarłat zbroi. Na plecach miał ognisty miecz, który płonął żywym ogniem. Jego długie jasne włosy opadały mu na ramiona. Twarze miał zupełnie gładką, bez skazy zarostu, i do tego bardzo piękną. Na czole płonął mu znak niebios, który był już bardzo wyblakły, ale jeszcze lekko się jarzył.
– Hmm, Łowco, jesteś Upadłym? – zdziwiła się Śmierć. – Kto zadał sobie tyle trudu, żeby cię wysłać po mnie? Kto był na tyle głupi i co ci obiecał? Jeszcze możesz odstąpić. Za chwile nie będzie wyboru. Odejdź, a cię oszczędzę. Każdy pójdzie w swoją stronę i nigdy więcej się nie spotkamy. Masz moje słowo.
– Naprawdę chcesz wiedzieć, wredna suko, od kogo mam zlecenie?
– Upadły – zwróciła się do anioła Śmierć – jeśli nie chcesz, nie musisz mówić. Lecz uchylając rąbka tajemnicy sprawisz, że może cię oszczędzę. Może.
– Najwyższy! – rzucił anioł. – Ale to nie ma znaczenia.
– Najwyższy? Tego mogłam się spodziewać. Wiem, że od lat mnie nienawidzi. Lecz wynajęcie upadłego anioła… Czysta zemsta. To lubię. Za kogo?
– Za jego syna Leoryka. I jego córkę Inenę. Muszę cię zgładzić za to, żeś ich zabrała.
– Leoryk? Hmm… tak, pamiętam. Dziewczynę też. Pamiętam każdą moją ofiarę i jej imię. To było dwa lata temu, kiedy oddzieliłam ich głowy od ciał. Zabrałam je. Nie zmarnowały się. Piję z czaszki chłopaka ludzką krew w moim domu na granicach początku piekieł. Chcesz mnie zgładzić?
– Najwyższy dużo zapłacił za twój czerep, kostucho. Bardzo dużo.
– Dam ci więcej, jeśli odstąpisz.
– Nie, nie dasz, nie stać cię, suko.
– Targujmy się. Czego chcesz? Złota? Życia wiecznego? Hmm, życie wieczne mogę ci dać już teraz – uśmiechnęła się Śmierć. – Albo dostaniesz je po walce ze mną.
Anioł nie wiedział, co może oznaczać ostatnie zdanie.
– Nie stać cię – powtórzył Upadły z naciskiem.  
– Niech ci będzie. Wiesz, że nie dasz mi rady. Mnie się nie da zgładzić. To ja zgładzam wszystko, co żyje. Wszystko, co istnieje. To ja rozdaję karty istnienia. To ja splatam losy i je rozsupłuję. Jestem przecież śmiercią, do kroćset! Nie boję się ciebie, o Upadły, i to ja unicestwię ciebie na wieki. A za karę staniesz się moim sługą po wsze czasy. To ci mogę zagwarantować. Przydasz mi się po śmierci. Będziesz moim chłopcem na posyłki i będziesz robił to, co ci każę.
– Nie przestraszą mnie te twoje czcze gadki. Jesteś tylko moim zleceniem. Zniszczę cię. Odetnę ci ramiona i nogi, a twoją broń zniszczę lub sprzedam. Ludzie dużo zapłacą za tę kosę. Jest legendarna i unikatowa, no i na pewno cenna.
– Głupcze. Jesteś naiwny jak małe dziecko, które jeszcze nic nie wie. Nikt poza mną nie może jej dzierżyć. Ten, kto jej dotknie stanie, się przeklęty na wieki. Nie, nie masz ze mną żadnych szans. I dzięki ci po trzykroć.
– Za co?
– Za zdradzenie mi imienia twojego zleceniodawcy. On też zginie. Moi wrogowie muszą być martwi. Wszyscy, co do jednego.
– To nie ma znaczenia. Zgładzę cię, kostucho, i tak.
– Nie dasz rady.
– Ale załóżmy, że cię dzisiaj pokonam i odetnę twój czerep, a potem zabiorę ci kosę.
– Dobrze, załóżmy to. Ha ha – zaśmiała się cierpko Śmierć.
– Bo tak będzie – mówił Upadły.
– Wtedy moi trzej bracia będą cię ścigać, lecz tak się nie stanie, bo nic mi nie zrobisz.
– Jednak załóżmy moją wersję.
– Dobrze. Więc jeśli mnie zgładzisz, dopadną cię we trójkę.
– Mówisz o Wojnie, Głodzie i tym kobieciarzu Zarazie? Tylko chlają po okolicznych karczmach i tyle z nich pożytku. Są słabsi sto razy bardziej od ciebie. Nimi też się zajmę, ale wszystko w swoim czasie. Będą skomleć, gdy mój miecz ich rozpłata. A teraz dosyć tych pogaduszek. Wyciągaj kosę.
– Niech i tak będzie. Czas na walkę. Stawaj! – Śmierć odrzuciła swój całun mroku na ziemię, który odpłynął za jej plecy i się zawisł kilka metrów za nią.
         Oczom anioła ukazał się wielki biały szkielet i trupia czaszka z ognistymi oczami. Śmierć dzierżyła w dłoniach wielką kosę, którą lekko świeciła błękitem.
         Upadły ruszył z impetem na Śmierć, która lekko ugięła nogi i czekała na starcie. Anioł ściągnął po miecz, który zapłonął jeszcze bardziej w jego dłoniach. Blask rozszedł się po ulicy, jakby oświetlały ją tysiące pochodni. Śmierć czekała i doczekała się. Kosa wystrzeliła z jej rąk i starła się z mieczem. Nastąpił głośny zgrzyt, kiedy dwie potężne bronie pocałowały się w ulicy.
         Anioł odskoczył, cofnął się kilka kroków do tyłu i natarł ponownie. Znowu doszło do pocałunku, lecz tym razem Upadły był silniejszy. Posypało się więcej iskier niż poprzednio. To było silnie uderzenie. Tym razem Śmierć cofnęła się lekko, ale tylko o pół kroku. Wytrzymała uderzenie. Anioł uderzył jeszcze raz. Śmierć zrobiła unik. Była szybka jak diabli. Upadły nie miał szans w tym starciu. Miecz Anioła uderzył w powietrze. Upadły stracił równowagę. Kostucha szybko to wykorzystała i już po chwili głowa Upadłego potoczyła się po bruku. Wokół ciała, które padło na bruk, zbierała się kałuża szkarłatnej krwi.
– Mówiłam, że ze mną nie dasz rady wygrać, o Upadły, były sługo niebios. – Śmierć nałożyła swój całun mroku na siebie. Opatuliła się nim szczelnie. Kosę założyła na plecy.
         Podeszła do głowy Łowcy i szybko ją podniosła. Zlizała krew, która się
z niej sączyła.
– Twoja krew jest dobra, Upadły. Lepsza niż ludzka, znacznie lepsza. – Podrzuciła jeszcze kilka razy czerep anioła, aby sprawdzić jego wagę. – Teraz jesteś moim sługą. Zgładziłam cię. – Podeszła do ciała skrytego w czerwonym pancerzu. Miecz zniknął. Już go nie było, bo anioł był martwy, więc jego broń też. – Powstań. – Śmierć chuchnęła zielonym pyłem w twarz Łowcy, a potem przytwierdziła głowę do ciała.
– Powstań, już teraz. Daję ci jeszcze życie, bo jestem teraz twoją panią. Powstań, o Upadły i służ mi aż po kres wszystkich dni. To będzie twoja kara za napaść na mnie. Nie uciekniesz ode mnie. Przecież ci obiecałam życie wieczne po walce i to na moich usługach. Ha ha! – szyderczy śmiech rozszedł się po wąskiej ulicy.
         Upadły odżył, lecz nie oddychał. Żył, a jednak był martwy. Mówił, lecz nie wypuszczał powietrza.
– Jesteś teraz moim sługą na wieki wieków.
– Lepiej było ci mnie zabić. Nie będę ci służył.
– Będziesz. – Śmierć wycelowała kościsty palec w upadłego.
– Nie, nigdy nie ugnę się przed tobą.
– Będziesz, poczuj teraz to – Śmierć wycelowała w Upadłego wielką kosę. Upadły zawył z bólu i złapał się za głowę.
– Aaa, przestań… suko…
– Będziesz mi służył! Na wieki wieków.
– Nie, nigdy. Nie dam ci tej satysfakcji.
         Śmierć wzmocniła uścisk na kosie, mistyczna moc popłynęła wielką falą.
– Aaaaaaa! – anioł padł na kolana, trzymając się za głowę. – Przestań, to boli! Błagam cię w imię Boga Wszechmogącego.
– Bóg ci nie pomoże. Jesteś Upadłym! Pamiętasz? Wyrzekłeś się go wieki temu. Będziesz mi służył? – zapytała po raz kolejny Śmierć i jeszcze mocniej ścisnęła kosę.
– Błagam, przestań. To boli.
– Jaka jest twoja odpowiedź? Mogę tak bez końca – syknęła. – Aż przyrzekniesz.
– Jestem na twoje rozkazy. Przyrzekam – Upadły opuścił głowę, cały czas klęcząc. Gdyby żył, zapłakałby.
– W takim razie mam dla ciebie pierwsze zadanie.
– Mów… – Ból ustąpił.
– Powstań i spójrz mi w oczy. – Anioł wstał. – Oddaj mi całun mroku – rzuciła Śmierć. – Chcę, żeby był mój.
– Jest twój. Weź go…
         Anioł oddał płaszcz.
– Mam dla ciebie kolejne zadanie, lecz tym razem to będzie coś zupełnie innego.
– Jestem na twoje rozkazy – powiedział Upadły z niechęcią.
– Teraz ruszysz w drogę.
– Dokąd?
– Na Krum. Niedaleko wschodnich czeluści, przy jądrze jest dom, który dobrze znasz…

***


         Iskon Itisium zjadł kolację jak co wieczór i udał się do swojej komnaty. Kiedy pokonał schody i znalazł się na ich szczycie, otworzył masywne drewniane drzwi i wszedł do środka. Zamknął je. Podszedł do małego stolika, na którym stało czerwone wino. Nalał sobie pełną lampkę i upił kilka łyków. Zadowolony dorzucił drew do komina i zaczął się rozbierać do spania. Kiedy był gotowy, podszedł jeszcze do mahoniowego, masywnego biurka, aby przeglądnąć korespondencję. Usiadł w wygodnym fotelu i pił przez chwilę wino. Kiedy się skończyło, odstawił kielich na bok. Potem jeszcze przez jakiś czas przerzucał sterty papierów, w których nie znalazł nic ciekawego. Odpisał na dwa listy. Kiedy odpowiedzi były gotowe, zamknął je szczelnie w kopertach
i zalakował pieczęcią. Będzie je musiał wysłać jutro z samego rana. Przecież kupcy nie mogą zwlekać dłużej niż to konieczne. Lecz to będzie dopiero jutro.      Nagle do komnaty wdarł się zimny wiatr, który zrzucił sterty papierów
z biurka. Przewrócił też pusty kieliszek, który roztrzaskał się o podłogę.
– Niech to szlag, będę to teraz musiał posprzątać, do kroćset! – Mężczyzna schylił się, żeby pozbierać rzeczy – Mógłbyś uważać przy takich epickich wejściach – żachnął się jeszcze Iskon. – Nikt nie nauczył cię dobrych manier? Mniemam, że wykonałeś zadanie, skoro wróciłeś? – wtedy mężczyzna podniósł się ze stertą papierów w dłoni. Odwrócił się i…
– Na Boga, wyglądasz, wyglądasz… – jąkał się człowiek. – Boże, ta walka z nią musiała zapewne kosztować cię wiele siły.
– Zaiste, tak było. Mógłbym nawet powiedzieć, że kosztowała mnie życie, lecz nie do końca.
– Co… co ty gadasz? Gdzie masz miecz?
– Przepadł na wieki.
– Ale wykonałeś zadanie, tak? – Iskon był teraz przerażony. Jego sługa wyglądał jak żywy trup.
– Niestety, nie udało się.
– Jak to? Przecież wróciłeś. Żyjesz. Musiałeś ją pokonać. Przecież
w innym wypadku nie rozmawialibyśmy.
– Nie do końca. – Postać zbliżyła się do mężczyzny na odległość kilku centymetrów. Śmierdziała trupem i zgnilizną.
– Boże… ty… jesteś martwy, ale jak…
– Muszę cię teraz zabić. – Postać rzuciła się na Iskona i szybko zacisnęła dłonie na jego szyi. Iskon próbował się rzucać, uciekać, ale ręce, które się zaciskały były niczym żelazne imadła.  W końcu Iskon wyzionął ducha.
– Żegnaj, o Najwyższy. Naprawdę mi przykro, że tak się stało. Pozdrowienia od Śmierci – powiedział Upadły i odszedł w noc.  


Łączna liczba wyświetleń