sobota, 26 grudnia 2015

Mistrz King

         Fotel  zlewał się z nocą,  która panowała  w pokoju niepodzielnie od wielu   godzin. Nie mogłem zasnąć, szlag mnie trafiał.  Oczy miałem otwarte i widziałem zupełne nic, czarną pustkę.  Ciemności ogarnęły również umysł. Wdarły się we wszystkie jego zakamarki. Trawiły go niczym pasożyt. Nie mogłem dłużej wytrzymać z bezsennością, musiałem coś zrobić, inaczej szaleństwo pochłonęłoby mnie do reszty...  Tym oto mroczymy wstępem zapraszam na kolejny wpis J    


   
        Kilka minut po  północy  usiadłem do pisanina. Czarny fotel przed biurkiem  delikatnie krzyknął z rozpaczy, kiedy usadowiłem na nim cztery litery.  Kiedy wcisnąłem przycisk „Power”, komputer zamruczał niczym kot. Wiatraki na procesorze i karcie graficznej wystartowały, przez co  biurko lekko zadrżało.  I wtedy…   poczułem się naprawdę dobrze. Jak ktoś, kto wraca z dalekiej podróży do rodzinnego domu. Jak dziecko, które kocha całym sercem.  Jak człowiek, który zdobywa Mount Everest.


  Monitor rozjarzył się blaskiem Windowsa 7.  Czekałem jeszcze dwa uderzenia serca, aż system odpali   całkowicie.   Stało się.  Naszedł czas…Zacząłem tworzyć kolejny tekst o tym,    jak to się stało, że postanowiłem czytać książki  mistrza Kinga.  (Mowa tutaj o znanym i szanowanym pisarzu hamerykańskim, który urodził się w roku   1947 w mieście o nazwie Portland).   

    W technikum dowiedziałem się, że jest na świecie pisarz, nazywany   mistrzem grozy, a nawet królem horroru i że jego książki są straszne,  niesamowite i bardzo wciągające. Właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszałem nazwisko „King”. Pamiętam, że wydawało mi się bardzo dziwne, że powiedział mi o nim kuzyn, który raczej nie był namiętnym czytelnikiem. Uświadomiłem  sobie, że ten cały King musi być naprawdę  bardzo dobry, skoro Przemysław wspomniał pisarza podczas jakiejś banalnej rozmowy, której niestety, ale już nie pamiętam. Mam wrażenie, że kuzyn po przeczytaniu dzieł tego autora (nie pamiętam których) rozpoczął przygodę z książkami, tak samo jak ja po przeczytaniu Władcy Pierścieni.


Przyznaję bez bicia,  że nie przeczytałem żadnej książki Stephena Kinga od czasów technikum aż do roku 2015. Dlaczego tak się stało? Ponieważ    majstersztyk Tolkiena wywarł zbyt mocny nacisk na mój umysł, przez co liczyły się dla mnie  tylko książki fantasy (niestety, ale  inne  gatunki są dla mnie na ogół obce, a nawet niechciane).

  Przez wiele lat przez uszy przelatywały mi takie tytuły powieści Kinga, jak Miasteczko Salem, Lśnienie, Misery oraz Carrie. (Jeżeli chodzi o Carrie, jestem już w połowie tej książki, jednak nie wiem, czy przez nią przebrnę.  Nie żebym się bał – ta książka jakoś nawet nie trzyma mnie w specjalnym napięciu. Tylko, cholera, jest jeden problem, nie jest to fantasy.  Jak przyznałem się wcześniej, nie przepadam za akcją, która toczy się w świecie współczesnym. Niestety, ale pod tym względem jestem spaczony do granic możliwości).

 Lata mijały, nadszedł rok 2015 i stwierdziłem, że muszę wreszcie wrzucić Kinga na moją głowę. Zbyt długo nosiłem się z zamiarem czytania jego dzieł. Uznałem, że nadszedł wreszcie czas, aby wchłonąć twórczość mistrza. Jeśli mam być szczery, to nawet było mi wstyd, że jeszcze nie jestem zaznajomiony z gatunkiem grozy.  



         Początek roku nadawał się idealnie do rozpoczęcia przygody z Stephenem Kingiem. Mój umysł był pozytywnie  nastawiony i całkowicie otwarty na to, co mnie czeka w jego powieściach.  

Niestety już na samym początku stanąłem przed dylematem, a był to dylemat nie lada.  Po głowie chodziło mi tylko jedno zdanie. „  Od czego by tu zacząć, przecież jest tego w cholerę ”. Poczułem, że muszę się z tym uporać, skoro nadszedł odpowiedni moment.   Zaczęło się główkowanie. Oczywiście postawiłem na utwory starsze.   Może Miasteczko Salem? (Mariusz, mój dobry kumpel mówił, że jest zajebiste.)  A może coś zupełnie innego? Kontemplacji nie było końca. W pewnym momencie szlag mnie jasny trafił prosto w czoło i chyba przez podszepty Mariusza  zdecydowałem się na  Miasteczko.  Suma summarum wziąłem dupę w troki i poszedłem do biblioteki, napalony niczym dziecko na tabliczkę czekolady. Wbiłem tam z zadyszką na ramieniu, sapiąc niczym wół albo żubr z reklamy Żubra.   Zapytałem o Kinga. Wypaliłem pierwszy, bo miałem uczucie, że wyglądam nie tego. (A wyglądałem tak na pewno, bo po powrocie do domu, kiedy się zobaczyłem w lustrze,   krzyknąłem z przerażenia. Sam się siebie wystraszyłem, i  tej mojej  „zajebistej” brody).   Porozmawiałem chwilę z panią i okazało się, że mają tylko Lśnienie. Strzeliłem rybkę i jakoś dziwnie mi się zrobiło. Pomyślałem, że nie jest w sumie źle, bo Lśnienie miałem na liście zaraz po Miasteczku. Popsioczyłem dwie minuty, trochę do siebie, trochę do świata    i  wziąłem książkę  do domu.  Lśnienie okazało  się strzałem w dziesiątkę (dobrze że nie mieli Carrie, bo chyba znienawidziłbym tego pisarza zaraz na wstępie).
 I tak oto się zaczęło. Moja pierwsza powieść mistrza Kinga.  Przeczytałem, a jak!  Zadowolony jestem bardzo z Lśnienia.


Lśnienie – krótka recenzja



Lśnienie to historia z piekła rodem, która trzyma w napięciu do samego końca, a jak już złapie nas za głowę, to ciężko się od niej oderwać choćby na chwilę. King stopniowo dawkuje nam całą opowieść, która rozkręca się na początku dosyć leniwie, aby w środku, a zwłaszcza na samym końcu uderzyć z siłą huraganu. 

         Cała akcja (poza drobnymi scenami) rozgrywa się  w hotelu Panorama w górach. Hotel jest nawiedzony przez duchy, może się wręcz wydawać  odbiorcy,  że  jest tworem z krwi i kości, żywą myśląca istotą, która wie, co się w nim i naokoło niego dzieje. Główni bohaterowie  to Danny Torrance, który posiada dar nazywany Jasnością, oraz jego rodzice, matka Winifred "Wendy" Torrance oraz ojciec Jack Torrance.

Akcja rozpoczyna się w chwili, kiedy ojciec Dannego, Jack, niespełniony pisarz i  alkoholik,  dostaje posadę jako dozorca  w nawiedzonym hotelu. Cała rodzina pakuje się i wyjeżdża w góry.  Istotną sprawą jest fakt, że będą w budynku tylko we troje, i to w zimie. Kiedy docierają do hotelu, napięcie zaczyna rosnąć, a opowieść rozkręca się. W momencie, kiedy hotel zostaje przekazany przez dyrektora w ręce Jacka, mały Danny poznaje pewnego kucharza, Dicka, który widzi w chłopcu umiejętność Lśnienia. (Dick również posiada ten sam dar, lecz w mniejszym stopniu). W chwili wyjazdu kucharz  ostrzega Dannego przed hotelem oraz jego niebezpiecznymi zakamarkami - miejscami, które są szczególnie nawiedzone.
 Dzięki swym zdolnościom chłopak słyszy  myśli rodziców  oraz  widzi  makabryczne sceny, które rozegrały się w hotelu w przeszłości. Fabuła  stopniowo rozrasta się, a my nurkujemy w toń opowieści, wkraczając w  historię Panoramy oraz sceny, jakie prześladują małego i  jego ojca. Przez całą książkę obserwujemy również, jak w Jacku zachodzi przemiana osobowości, co ma  konsekwencje w późniejszej fazie opowieści.  Z kolei matka Dannego to postać raczej drugoplanowa , która jest najmniej podatna na to, co Panorama robi z jej mężem oraz synem.  Myślę, że tutaj mogę  urwać wątek fabularny, aby uniknąć niepotrzebnych  spojlerów, bo wiem, że mogą się znaleźć osoby, które jeszcze książki nie czytały.

Jest to  moja pierwsza lektura amerykańskiego pisarza i muszę przyznać, że czas, który poświęciłem na Lśnienie , nie był  czasem zmarnowanym. Warto przysiąść nad tą lekturą i dać się porwać emocjom, które będą nam towarzyszyć podczas czytania. Jest tutaj wszystko, czego trzeba do szczęścia. Napięcie rośnie z każda następna stroną. W niektórych chwilach jest naprawdę strasznie, przez co mamy ochotę uciekać do łóżka.  Przyznam, że kilka razy miałem ciarki na plecach. Nawet pisząc ten tekst i przypominając sobie co ważniejsze sceny zaczynam odczuwać coś na kształt  lekkiego niepokoju emocjonalnego.
  Na początku powieści  bałem się,  że książka mnie nie pochłonie.   Po kilkudziesięciu stronach pomyślałem, że chyba nie dotrwam do końca.  (Jak wspomniałem wcześniej,   jestem fanem bardziej magicznych opowieści). Na szczęście przetrwałem ten kryzys i zostałem pochwycony w szpony Panoramy. 
Książka pokazuje wielki talent pisarski Kinga, który tak drobiazgowo opisuje poszczególne sceny, iż miałem wrażenie, że mogę ich dotknąć. Cała historia zachwyca swym kunsztem. King po mistrzowsku prowadzi narrację, dzięki czemu hotel stopniowo ożywa na naszych oczach,  wywołując w nas wrażenie, jakbyśmy sami  byli częścią  opowieści.    

Jeśli ktoś z Was zastanawia się, od czego zacząć przygodę z Kingiem, mogę z czystym sumieniem zaproponować Lśnienie. Na pewno jest to książka warta przeczytania. Jeżeli przebrniemy przez pierwsze kilkadziesiąt stron, powieść wciągnie nas do granic możliwości, a przecież o to chodzi. Szczerze polecam. Trzymajcie się i do następnego razu.                                    

niedziela, 29 listopada 2015

Lata 90.



Kiedy byłem małym chłopcem, ciągle marzyłem. Pamiętam,  że dawało mi to mnóstwo frajdy oraz jakieś cele, które były oczywiście dosyć dziecinne. Tak, marzyłem ciągle, co nie znaczy, że teraz, w wieku 31 lat nie bujam w obłokach. Owszem, robię to cały czas, nawet za mocno, przez co moja kochana mama ciągle musi sprowadzać mnie z powrotem do parteru.
 Tak mi się wydaje, że nic już tego nie zmieni. Do końca mojego marnego żywota zostanę marzycielem (chyba za często o tym wspominam w moich tekstach..)  i  wiecie co?  Dobrze mi z tym, bo wolę latać w przestworzach   niczym orzeł gdzie tylko chcę, niż twardo stąpać po ziemi  i nigdzie nie dojść.
 Dzisiaj, w wieku 31 lat,  marzę jak wszyscy, a nawet bardziej intensywnie niż w podstawówce.  Te  marzenia, w porównaniu z tamtymi, odległymi, są zupełnie inne.  Kiedy miałem 10 lat, chciałem mieć to, a może tamto. Zamiast marzyć o czymś naprawdę cennym, chciałem mieć gówniane rzeczy, przedmioty do zabawy: rowery górskie, deskorolkę, rolki ..    Ogólnie  sramto i siamto.
 Pamiętam, że już wtedy w mojej głowie krążyły jakieś myśli o pisaniu,     takie malutkie myśli, takie ciut, ciut,  prawie nic.  Były wielkości milimetra albo jeszcze mniejsze. Czasami myślę, że mogłem spróbować zacząć pisać w młodości. Chociaż kilka zdań na dzień.. (nie licząc tego co pani na języku polskim  zadała).  Chwilami odrobinę żałuję, że nie wziąłem się za to, teraz pewnie miał bym większy dorobek pisarski. Trudno. Takie życie.  


Tak naprawdę nie zacząłem pisać dlatego, że był to najbardziej zwariowany okres mojego życia, czyli lata 90. dwudziestego wieku. W tamtych czasach nikt z dzieciaków nie siedział w domu.  Wszystko robiło się na świeżym powietrzu, albo raczej, jak to w Małopolsce  przystało,  na polu.         
Polska, nasza ojczyzna,  przechodziła wtedy gwałtowne  zmiany .Upadek komunizmu, nowy prezydent Leszek…    Na świecie tez coś  tam  się działo. Rozpad ZSRR,   ,  zmarł Freddy Mercury.  Tylko że… No właśnie,  tak   naprawdę  my, młode  chłopaki z Nowej Wsi,  mieliśmy to wszystko  głęboko w dupie.       
   W latach 90. liczyli się dla mnie tylko kumple z ulicy i czas, który spędzało się z nimi w lesie, na polach, w gajach,  nad  stawem, Sołą czy na boisku. (Dziewczyny oczywiście nie wchodziły w skład ekipy, bo dziewczyna to dziewczyna. Dziewczyna to nie chłopak. Dziewczyna nie ma siusiaka i tyle w temacie dziewczyn, wyrażam się chyba jasno?) Jeśli ktoś chciał osiągnąć  sukces w ekipie, rower   był  podstawą szacunku.   W latach 90. połowę  życia spędzało się na jednośladach napędzanych siłą mięśni, więc jeśli ktoś nie dysponował tego typu pojazdem,   automatycznie odpadał z ekipy.  Z takim człowiekiem nikt się nie zadawał. Wiem dobrze, jak to jest być takim wyrzutkiem, bo sam przez pewien czas nie miałem jednośladu i szlag mnie trafiał, kiedy chłopaki jeździli beze mnie. (Na szczęście tan okres trwał naprawdę krótko.) A ekipa była naprawdę zacna. Czasem nawet ze trzydzieści osób buszowało po nowowiejskich ulicach.  Serce mi się kraje, kiedy widzę  dzisiaj te puste drogi bez dzieciarni na rowerach. Niestety nie ma już czegoś takiego jak gangi rowerowe. Zostały wyparte  przez Internet.    

   

    Bogiem rowerowym, bohaterem stawał się chłopak, który posiadał najwięcej strupów na ciele, powstałych w możliwie jak najbardziej spektakularny sposób.  Jakoś tak się zawsze składało, że potężne strupy mieliśmy wszyscy bez wyjątku  i  ciężko było  wybrać  boga ulicy. Jeśli zaś chodzi o spektakularne wypadki… Tutaj już było zupełnie inaczej,  bo   tak się składa, że chyba mnie zdarzały się te  najdziwniejsze  i  najbardziej kultowe, z których śmiejemy się do dzisiaj.
 Pamiętam, jak Młody, czyli dobrze znany i lubiany Krzychu F., przejechał mi po głowie przednim kołem swojego górala, a następnie przednią zębatką  zrobił mi dziury w czole.  Stało się to w Kętach. Chciałem zeskoczyć z krawężnika na jezdnię i w tym momencie nastąpiły komplikacje. Pamiętam, że ręce ześlizgnęły mi się z kierownicy  w chwili skoku na drogę. Runąłem do przodu  całym ciałem, przelatując przez rower. Wylądowałem na jezdni jak długi. (Dobrze, że żaden samochód akurat nie nadjeżdżał, bo byłaby ze mnie miazga.) Po wylądowaniu nastąpiła kolizja z rowerem Młodego. Kiedy wstałem, krwawiłem z łokci i kolan. Wydawać by się mogło, że pojadę do domu, żeby przemyć rany. Gdzie tam, przecież nie mogłem pokazać, że coś mi jest. Wstałem, pozbywając się kurzu i resztek asfaltu z rąk i nóg. Rozmowa po wypadku wyglądała mniej więcej tak:

- Stary, wszytko okej? – zagadnął Młody.
- A, nic mi nie będzie – odparłem mocno zmaltretowany.
- To co, jedziemy dalej na tą zaporę czy do domu?  – Młody zaczął się lekko uśmiechać.
- No przecież żyję, pewnie, że jedziemy dalej  – i wtedy na mojej mordzie również zagościł uśmiech.
- Kurde, ale żeś poleciał.. przepraszam, że Ci przejechałem po głowie, naprawdę nie chciałem - powiedział Młody na koniec.   

 Krzychu zaczął   w tym momencie śmiać się ze mnie już trochę głośniej. Kiedy sprawdziłem rany, przyłączyłem się do chichotu, który po chwili przemienił się w szaleńczy śmiech ze łzami w oczach. (Wyobraźcie  sobie teraz moje czoło z dziurkami po przedniej zębatce). Zeszliśmy z drogi na chodnik, bo na jezdni robiło się już trochę niebezpiecznie.  Poza tym, że mocno krwawiłem, w sumie było okej, więc wyprostowałem kierownicę, która przekrzywiła się w czasie wypadku i  pojechaliśmy  do Porąbki. Nawet żeśmy się za bardzo nie przejęli tymi ranami.  
Jeździło się dosłownie wszędzie, i  nie  było  mowy o jakichś krótkich trasach. Moją Fantazją (tak się nazywał rower, który dostałem od chrzestnego na komunię)   przejeździłem  wiele kilometrów.   Byliśmy  gangiem  dzikich młokosów  i kursowaliśmy  wszędzie tam, gdzie nas oczy poniosły. Ten wiatr  we włosach...   Zapach rozgrzanego asfaltu…  i krowie placki (jak to na wsiach w latach 90.)  na nim, które trzeba było omijać szerokim łukiem. Jak dziś pamiętam tych  młodych, uśmiechniętych chłopców, którzy dzisiaj pewnie tęsknią za słońcem lat 90.
  Boże, czuję ból w klatce, a taki stary jeszcze nie jestem… Coś mnie teraz ścisnęło i oczy się trochę spociły. Dobre to były czasy. Mam świadomość, że to nigdy nie wróci.  Bieganie za kombajnami, czy ciągnikami które jechały do pola sprawiało, że ogarniało nas szczęście. Ten zapach pszenicy czuję dzień w dzień. Moja Nowa Wieś… Mój dom i rower, nieodłączny element tamtego życia.  


  Gdy zamykam powieki, widzę też rzekę, która się mieni pod jasnym słońcem, wijąc się niczym wielki wąż. To nie byle jaka rzeka. W czasie wakacji chodziliśmy nad Sołę . Taplaliśmy się od rana do wieczora. Kiedy komary zaczynały nas kąsać, oznaczało to, że pora ruszać do domu.
 Cały czas przebywało się na zewnątrz, wiec nie za bardzo lgnąłem do nauki  w  podstawówce.   Wolałem świeże powietrze. Po przyjściu ze szkoły plecak lądował w kącie pokoju i  tak sobie leżał wiele długich godzin.  Kto tam myślał o przyszłości albo o nauce w gronie kumpli. Nikt, cholera.   Stare dobre czasy.   Lata 90. XX w.,  najlepsze czasy w moim życiu. 

sobota, 28 listopada 2015

Jest taka czarodziejska knajpka...



Jest taka czarodziejska knajpka, w której spotykają się różni ludzie. Ciekawi, weseli…  oczywiście zdarza się również, że  przychodzą  do niej osoby  nudne, lecz takich jest bardzo mało, wiec lepiej nie zwracać sobie nimi niepotrzebnie  głowy. Wszystkie te osobistości przychodzą do lokalu, aby porozmawiać o życiu. A to piwo piją przy tym, a to coś bezalkoholowego,  a to jedzą coś smacznego.  Bo prawda jest taka, że jedzenie serwuje się tam bardzo dobre, łechtające podniebienie.  Uwielbiam wcinać tam frytki o grubości kciuka podawane z sosem szefa.   Ich smak przenosi mnie w krainy, które są pokolorowane jaskrawą farbą.  Pewnie niektórym wydaje się dziwne, że można tak pisać o frytkach. Ktoś powie „Przecież to tylko frytki”. No właśnie nie! To nie są tylko frytki.  Nigdzie nie jadłem tak dobrych  jak tam,  w tej magicznej knajpce.  



Lokal nie jest duży. Nie ma pięciu gwiazdek (gwoli ścisłości… nie ma ani jednej). Może dla niektórych jest tam zbyt ciasno.  Może lokal jest zbyt mały.  Może  co poniektórzy duszą się w nim z tego powodu… Ale wiecie co? Wcale mi nie przeszkadza rozmiar pomieszczenia i to, że nie ma gwiazdek.   Jest tam coś fajnego, coś, co mnie przeciąga, pewna rzecz, która powoduję, że tam chodzę  i wypijam litry  kawy przy barze.  Knajpka ma coś, czego nie da się kupić za żadne pieniądze świata. Coś, co przyćmiewa wszystkie gwiazdki. Chodzi mi o klimat, jaki tam panuje oraz niesamowite jedzenie. Wszystko to zasługa właściciela ­- Krzyśka oraz  Pauliny. Knajpka tym fantastycznym klimatem bije na łeb, na szyję inne lokale w okolicy. Jej niebanalny wystrój przyciąga mnie niczym magnes. A czy wiecie, że klimat to podstawa? Jest niczym dusza.  Jeśli jakiś lokal nie ma czegoś takiego,  to niechaj przepadnie.  Właśnie dla tej duszy chodzę do tego magicznego miejsca i pije kawę litrami.










          Można znaleźć mnie tam dosyć często, bo jest tam jak w domu.       Rewelacyjna obsługa  zachwyca kulturą osobistą  przez cały tydzień.  Spotyka się tam mieszanka towarzyska  wartościowych ludzi, z którymi można rozmawiać o wszystkim, co ślina na język przyniesie bez skrępowania, bo jest to drugi dom. Zawsze znajdzie się tam ktoś wartościowy, ktoś ciekawy.  







             Szefem jest Krzysiek, pozytywnie nastawiony do życia człowiek o pogodnym usposobieniu.   Co prawda, żarty, którymi  operuje na co dzień, trochę mnie przerażają. Nie chodzi o to, że mnie nie śmieszą. Przeważnie Krzychu   zapodaje naprawdę dobre kawały  i  w takich momentach  miażdży wszystkich satyryków,  jacy stąpają po ziemi. Niestety, jak to w życiu… zdarza mu się spalić od czasu do czasu jakiś dowcip.   Wtedy do złudzenia przypomina mi  Karola  Strasburgera z „Familiady” i jego suchary. Na szczęście takich wpadek ma bardzo mało.  Cóż…  ważne, że ten niski blondyn  ma  dystans do siebie i za to go lubię. W sumie  czasami się zastanawiam,  co siedzi w tej jego zakręconej  mózgownicy? Chyba lepiej nie wiedzieć.   Obawiam się, że może to być coś mrocznego, przez co nie mógłbym zasnąć do końca życia. Tak czy inaczej, jest człowiekiem, z którym naprawdę fajnie mi się konwersuje.   Naprawdę lubię tego niskiego gościa.   Jest pozytywnym bohaterem  w moim życiu.   Niestety, ale prawda jest taka, że takich wartościowych ludzi jak Paulina i Krzychu jest coraz mniej.      








Jeśli chodzi o Paulinę..  oczywiście nie mógłbym nie wspomnieć o kobiecie, którą wszyscy nazywają „Pamela”, jednak zacząłem się teraz zastanawiać, skąd się właściwie wziął ten pseudonim. Kiedy i jak to się stało, że od niej przylgnął?  Pozostanie to na razie tajemnicą. Prawdopodobnie  będę musiał o to zapytać Paulinę  przy najbliższej okazji.

 Z tą kobitką schodzimy na wszelkiego rodzaju tematy. Nieraz  jest   sporo do obgadania.   Polityka , świat, uchodźcy napływający do Europy…  Na ogół komentujemy to, co jest aktualnie na tapecie.  Kiedyś nawinął nam się temat „50 twarzy Greya”,  z którego mieliśmy kompletny polew.  Czasem przy barze jest  niezła chłosta z polskich polityków, zwłaszcza z powszechnie lubianego Donalda Tuska. Kilka dni temu z kolei nawinął nam się temat homoseksualnych księży, jednak nie doszliśmy do żadnych konkretnych wniosków, więc rozmowa szybko zmieniła się w lekką dyskusję o wszystkim i o niczym. 

      Mówiąc szczerze, muszę przyznać, że miałem kiedyś dystans do Pameli.  Wydawało mi się, że jest strasznie poważna i mało sympatyczna. Jej wzrok przywodził na myśl Królową Lodu i czasami miałem wrażenie, że Pamela mogłaby nim zabijać ludzi i zwierzęta.  Myliłem się co do niej i źle mi z tym.  Na szczęście nie rozpaczam na tym, bo po tym, jak poznałem ją bliżej,  pijąc  kawę przy barze w tej magicznej knajpce , stwierdzam że  jest z niej super dziewczyna. Uwielbiam z nią gadać na wyżej wymienione tematy i dochodzić   czasem do ciekawych wniosków. Kiedyś na przykład wspólnie stwierdziliśmy, że Polska powinna olać Unię Europejską sikiem prostym przerywanym  i nawiązać  współpracę z Rosją. Tak jakoś to wyszło w rozmowie… :P


          Gdyby ktoś z Was przejeżdżał kiedyś drogą wojewódzką nr 948, która przecina Nową Wieś w gminie Kęty na dwie części, niechaj zajrzy do magicznej knajpki naprzeciwko marketu Delfin.  Gwarantuję, że „Kriss Kebab” przywita was ciepło i uraczy daniami godnymi królów. Tam znajdziecie klimat, którego nie kupicie za żadne pieniądze świata, a to wszystko dzięki Krzysztofowi i Pameli. 

poniedziałek, 23 listopada 2015

J.S.Spider pisze czym jest Pisanie







Mhm… kawa przed moim nosem na zagraconym biurku paruje prawie jak  komin  stalowej  lokomotywy.   Cudowny aromat roznosi się po całym pokoju. Słodka woń kawy wypełnia każdy kąt, rozpływa  się wolno, wycieka spod  szpary pod drzwiami i sunie do następnego pomieszczenia niczym lekka jesienna mgiełka .  Wdycham tę słodką woń  miarowo i powoli, następnie biorę łyk trunku. Potem drugi i trzeci. Nie mogę się oderwać od filiżanki, lecz po namyśle odkładam ją przed siebie.  Chwilowo kończę degustację.   Co prawda, już trochę późna pora na kawę , bo jest grubo po 18, ale co mi tam...
 Czuję że nadszedł czas opowiedzieć o czymś, co od dłuższego czasu kołata  się po moim rozczochranym czerepie. Naszła mnie ochota, aby   napisać o tym, jak  wpływa na  mnie pisanie.     


   Przelewanie myśli na papier to  bardzo  twórczy  stan umysłu,    który pozwala przemierzać inne wymiary i  światy.  To nic innego jak  nirwana, haj po dobrych nielegalnych  dragach, czy nawet  uzależnienie. Czynności, które wykonuje się na co dzień  (mam tutaj na  myśli wszystko to, co nie jest związane z  naszymi pasjami)  mam tak naprawdę gdzieś,  odkładam je na  dalszy plan, bo  nie mają dla mnie znaczenia. Są zwykłe, szare i nijakie. Nienawidzę twardo stąpać po ziemi. Wolę sobie trochę pobujać w obłokach, a pisanie mi w tym bardzo pomaga.   Jestem marzycielem w pełnym znaczeniu  tego słowa. Pisanie jest dla mnie totalną ucieczką od tego, co nas otacza.   Siadając przed klawiaturą czy kartką papieru, znikamy tak naprawdę ze świata realnego. I dobrze mi z tym.  Codzienność dla mnie nie istnieje, zwłaszcza ta polska,  szara i ponura.    

   


Jeśli ktoś już z Was zawędrował na tego bloga  i nie uprawia namiętnego pisania, niech poczyta, jak jest ze mną.  To nie jest tak, że ja tylko siedzę   wygodnie w fotelu i stukam w klawiaturę. To nie jest jakaś  błaha czynność, przy  której nie trzeba wiele kombinować.

Wypluwanie z siebie ciągów liter to cholernie ciężka praca i do tego bardzo, ale to bardzo czasochłonna. Tak właśnie jest.  Zacząłem  to robić po wielu latach przerwy. Uwierzcie mi na słowo, że miałem około piętnastu  lat  całkowitego zastoju w twórczym przelewaniu myśli na papier. Jakieś dwa lata temu stwierdziłem, że wracam, i tak oto jestem. Dziś już bardzo dobrze wiem, że  napisanie  tekstu nie jest proste czy błahe, i nie przychodzi ot tak.   

    Nie mam określonego grafiku, o której i jak długo muszę siedzieć przed komputerem, aby coś stworzyć. W niektóre dni  tworzę  po południu, godzinę, pół, to zależy.  Kiedy indziej późnym wieczorem albo rano.  Jeżeli dobrze idzie, można pisać o każdej porze dnia czy nocy, w każdym miejscu na ziemi. Zdanie za zdaniem, słowo za słowem. Jeśli myśli przychodzą  do  głowy, a następnie stają się  znakami na papierze, oznacza to, że wpadła do nas  Wena.  Oczywiście, człowiek nie jest maszyną.  Od czasu do czasu mam krótkie   przerwy w pisaniu.      Nie mogę zdania złożyć, klnę, mruczę do siebie albo do świata na około, i nic.   Kasuję tekst, który napisałem albo drę zapisaną kartkę i rzucam do kosza. Co wtedy robię?   Pisze dalej,  piszę na siłę. Czasem coś zaskoczy, a jeśli nie to daję sobie siana na dzień, dwa. Wiem, że Wena wraca, zawsze wraca. Nie ma  dzisiaj, będzie jutro. Jest niczym  bumerang. 




 Nie piszę dla hajsu, sławy, prestiżu. Piszę dla was, chcę żebyście czytali te teksty. Jeśli na bloga wejdzie 100 osób, a z tej setki tylko jedna przeczyta jakiś tekst, to i tak będzie to dla mnie sukces i będę za to wdzięczny.  Tworzę dla ludzi łaknących  życia, nieważne, czy młodych, czy starych. Jednak przed wszystkim piszę dla siebie. To jest mój sposób na życie. To jest moja nirwana. To jest moje uzależnienie.

Jeśli ktoś z was chce zacząć pisać, moja rada brzmi tak: nie odkładajcie pisania na jutro. Liczy się teraz. Żeby pisać, trzeba pisać.  Ja na przykład, pisząc ten tekst, czuję się naprawdę zajebiście. Czuję się naprawdę pisarzem, co prawda marnym, ale czuję, że tworzę…  trochę wolno, ale  jednak.  Wczoraj,  będąc w stanie totalnego zamyślenia, stwierdziłem. że  pisanie daje mi poczucie prawdziwej, dzikiej wolności w świecie zniewolonym przez system. Znowu chodzi mi o polską, szarą rzeczywistość.



   Ten realny świat, który nas otacza, to jeden wielki betonowy chłam, z którym każdy z nas walczy na swój własny sposób.  Najgorsze jest to, że to walka  prawie  nie do wygrana.  Na naszej drodze stają potężne wiatraki, czyli system, o którym wspomniałem wcześniej.  Jednak czy naprawdę nie możemy z nim wygrać? I tutaj was mam.  Możemy! Trzeba przecież walczyć.  Nie możemy się poddawać.   Jeśli ktoś od rana do wieczora bez przerwy na wszystko narzeka  i ciągle mówi, jakie życie jest do bani… to przepraszam bardzo, ale oznacza  to  jedno. Taki człowiek dał się porwać wiatrakom  i stał się cieniem.  Wygrywa tylko ten, kto ucieka do swoich pasji i do tego, co kocha.  W dzisiejszym świecie system jest niczym twór, który kontroluje nasze życie. Dlatego trzeba być silnym duchem, mieć marzenia, cele, motywację do życia.  Wstając rano z łóżka i spoglądając w lustro, trzeba nastawić się pozytywnie  na to, co nas czeka.   Każdy dzień może nas przecież przybliżyć do osiągnięcia sukcesu i do tego, w co wierzymy i o czym marzymy.  Bylibyśmy głupcami, gdyby nie codzienne   uciekanie do naszych pasji, które pomagają nam przetrwać. Ja osobiście zachęcam do pisania. Zresztą ci, co piszą, wiedzą jak jest.  Pisanie jest zajebiste.  Pozdrawiam.



Łączna liczba wyświetleń