wtorek, 20 marca 2018

Założyłem se Instagram


          Założyłem se Instagram, być może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, w jakim stylu to zrobiłem i z jaką klasą. Ta historia idealnie nadaje się na bloga i muszę Wam ją opowiedzieć.
         O tak, zapewniam Was szczerze, moi mili, że jest zakręcona jak świński ogonek. A teraz uwaga! Będzie to wpis na totalnym luzie, w takim samym stylu, jak ten o jajecznicy. Jeśli czytacie mojego bloga, to na bank kojarzycie tamten tekst, który – jak by na to nie patrzeć – był pisany pod wpływem dobrej muzyki. Trochę na bakier ze zwykłym, codziennym życiem. Mam tylko nadzieję, że nie zrobię z tego kolejnego filozoficznego tasiemca, jak to mam w zwyczaju od czasu do czasu.  



         W ogóle co do Instagrama to zaczęło się tak: dużo osób mi mówiło, że jako fotograf powinienem mieć Instagrama, bo to fajna promocja będzie dla mnie jako fotografa i tak dalej, i tak dalej. Ciągle ktoś mi mówił: załóż go w końcu.  Przyda się.           Ale, jak se pomyślałem, że znowu mam się rejestrować na jakimś nowym koncie w internetach i wymyślać kolejne hasło do niego, to miałem dosyć. Trochę mnie to odstręczało. Dlatego odpychałem tego Instagrama od siebie jak najdalej. Wręcz wyrzucałem go z umysłu i wypychałem w niepamięć. Nie chciałem go mieć i tyle w temacie.   



Aż tu nagle… no właśnie, aż tu nagle trafił mnie piorun. Taki instagramowy. Naszły mnie jakieś myśli w ciągu jednego dnia: a może by jednak założyć… I tak mnie te myśli nachodziły przez kilka dni. W końcu któregoś dnia położyłem się do spania i kiedy mi się już prawie kimało, to ponownie naszła mnie taka myśl: a może by tak w końcu Instagrama założyć jutro? I kiedy kończyło mi się myśleć słowo jutro i byłem przy o, to zasnąłem. Ot tak, po prostu, bo spać mi się chciało. I spałem tak sobie przez kilka godzin, szarpany na prawo i lewo jakimiś snami, których nie pamiętam wcale i w ogóle. Normalnie noł kontakt był przez kilka dobrych godzin jak nic.
Aż tu nagle trach! Obudziłem się w środku nocy zlany zimnym potem, bo jakiś koszmar mi się śnił i na dodatek poczułem parcie na pęcherz. No to hyc, z wyra się zrzuciłem i do ubikacji poleciałem szybciutko, coby się nie posiurać w majtki.  
        Rzuciłem jeszcze okiem na zegarek w komórce, kiedy wychodziłem z pokoju. Było wtedy jakoś po trzeciej nad ranem.



Kiedy wyszedłem z kibelka, udałem się do kuchni wprost do lodówki. Patrzę, a tam serek Danio sobie stoi i na coś ewidentnie czeka.  No to se myślę, że go zjem, bo taki samotny w tej lodówce był.
  Wyciągnąłem go. Otworzyłem i zanurzyłem w nim łyżeczkę. Zjadłem jedną małą i stwierdziłem, że czegoś mi w nim brakuje. Hmm, pomyślałem, że dodam do niego kakao, tego takiego, wiecie, słodkiego, co się nazywa Puchatek.

 Ale zanim to zrobiłem, musiałem ponasłuchiwać, czy siostra nie idzie z góry albo szwagier, bo to było ich kakao, a ja zamierzałem je ukraść niczym nocny złodziejaszek.  
 Teraz Wam się przyznam, że w kuchni jest taka jedna szafka. Zakazana przez mamę, należąca do siory i jej męża Bogdana. Trzymają w niej swoje rzeczy: kawę, herbatę i to kakao, które od czasu do czasu im – uwaga –  podpierdzielam, ale cicho-sza. Nikt o tym nie wie, no oprócz Was oczywiście, bo się teraz przyznałem. Szczęściem rodzina nie czyta mojego bloga. Tak, że uff… nikt się nie dowie, że podbieram kakao siostrze, szwagrowi i ich córce Lili, bo to w sumie jej kakao, bardziej niż rodziców. Ale gdyby się ktoś w domu dowiedział, to łeb mam ukręcony. Dlatego mam nadzieję, że zachowacie dyskretion.
No to tak. W domu panowała totalna cisza, kiedy nasłuchiwałem. Nikt z góry nie idzie, pomyślałem. Poczułem ulgę. No to tego: wsypałem dwie łyżeczki tego kakao do tego Danio z lodówki  i żem to wymieszoł elegancko, aż się zrobiła jednolita masa. Brązowo-szaro-szara. No i teges, zjadłem to Danio z kakao. Dobre było. Opakowanie wyrzuciłem do śmieci. Potem poszedłem do mojego pokoju. I tam, nagle, o trzeciej trzydzieści dwie, włączyłem komputer i założyłem se Instagram…
          

wtorek, 13 marca 2018

Iron Maiden, długie włosy i heavy metal


      Uwielbiam Iron Maiden i AC/DC.  To są dwie megakultowe kapele, których mogę słuchać bez końca. W koło i w koło, wciąż i wciąż, aż do zdarcia płyt.
 Wiem, że niektórzy z was nazwą ich szarpidrutami (na pewno znajdą się tacy, którzy nie lubią heavy metalu, bo lubią na przykład coś innego – hip-hop, rap, soul, bluesa itd. No cóż, są różne gusta i guściki, szanuję to, każda muzyka ma jakiś przekaz i każdy z nas kocha coś innego), lecz ja się z nimi wychowałem i słucham ich od lat, a grają rewelacyjnie i do tego dają czadu na koncertach jak nikt inny. Mają swoje lata, a jednak ich koncerty przyciągają rzesze fanów. Nie trzeba szukać daleko. W tym roku Iron Maiden gra dwa koncerty z rzędu w Krakowie. Widocznie da się w takim wieku pociągnąć dwie imprezy i podejrzewam, że gdyby chcieli, to zagraliby nawet te dwa koncerty w ciągu jednego dnia. Nie bądźmy jednak za bardzo wymagający, bo jednak swoje lata mają i musimy to uszanować jako fani heavy metalu. 






Te legendy hard rocka zacząłem za ich kunszt podziwiać w technikum, gdy jeszcze byłem piękny i młody, a życie wcale nie przytłaczało, bo to był czas i styl na młodość, która niestety szybko minęła. Czasem sobie myślę, że za szybko. Przeleciało… Hmm, to już będzie czternaście lat, jak by na to nie patrzeć. No tak, w dwa tysiące czwartym zdałem maturę i skończyłem technikum, opuszczając progi kęckiego Kopernika. Wielkie WOW i „ale ten czas leci”!
 Ale jak to się zaczęło, z tymi Ironami i AC/DC? Może zacznę od tego, że  w podstawówce muzyka raczej mnie nie interesowała, nie rajcowała, jak to się mówi. Jakoś nie miałem ulubionego nurtu ani tożsamości muzycznej, z której mógłbym czerpać garściami. Jedną z głównych przyczyn był brak sprzętu do słuchania muzyki. Niestety, w tamtym okresie po prostu nie miałem hajsu, żeby kupić sobie jakieś fajne kolumny, odtwarzacz płyt oraz wzmacniacz.



 Dopiero w technikum udało mi się skompletować taki mini sprzęcik.
A wszystko za sprawą mojego kumpla. Wujek, dzięki ci za to, człowieku, to był dobry sprzęt i służył mi przez wiele lat. To właśnie Wujek odsprzedał mi to wszystko za przystępną cenę. A ja, jak to miałem w zwyczaju, postawiłem mu jeszcze za to kilka dodatkowych piw oraz jednego jabcoka, którego oczywiście wspólnie obaliliśmy na dworcu kolejowym w Kętach.     
Ale zostawmy na razie czasy technikum i wróćmy do podstawówki, która była bezpłciowa muzycznie. W tamtym okresie nie wiedziałem, że na namiętne słuchanie Ironów i AC/DC muszę poczekać jeszcze kilka dobrych lat, kiedy to mój mózg całkowicie do tego dojrzeje (jak również do wielu innych rzeczy i spraw. Wiecie na pewno, że czasem dorasta się do czegoś niemal przez pół życia). 
  Wydaje mi się zresztą, że podstawówka to nie jest dobry moment na słuchanie muzyki. Umysł jeszcze nie jest na to gotowy, są inne sprawy. Takiej tożsamości muzycznej człowiek dostaje znacznie później, kiedy rodzi się w nim buntownik, w wieku piętnastu, szesnastu lat, gdy nasz umysł jest już nieco starszy i bardziej otwarty na nowe horyzonty.



 Czasem nawet otoczenie ludzi, z którymi się przebywa, sprawia, że zaczynamy jarać się hip-hopem, metalem, punkiem czy jakimś innym gatunkiem muzyki.
 Siedzisz z kumplami w jakiejś dziupli, w domku na drzewie czy innej kanciapie i nagle ktoś przynosi płytę jakiegoś zespołu, którego nie znasz, a który po przesłuchaniu pierwszego kawałka przypada ci do gustu  Słuchasz całej płytki, czy też – niegdyś – kasety i nagle odkrywasz, że to jest to, na co czekałeś od lat.
 Tak było w moim przypadku, kiedy kuzyn Przemo wniósł do naszej kanciapy płytę Iron Maiden. Na pewno kojarzycie jeden z najbardziej znanych utworów tej kapeli, Fear of The Dark.  Kultowy kawałek, a cała płyta z 1992 roku.
 Od tego momentu wszystko się zmieniło. Przemo zasiał we mnie ziarno metalu, które zaczęło powoli kiełkować. To się stało, kiedy rozpocząłem naukę w kęckim technikum. Przełom wieków, był to rok 1999. To wtedy zaczęło się moje metalowanie na całego, razem z piciem taniego wina z Wujkiem, Młodym, moim kuzynem Przemkiem oraz Zbyszkiem. Takie to były te czasy. Stare i dobre.   
  Wtedy to stałem się nim, stałem się metalem z krwi, kości i glanów. Na pewno kojarzycie tę subkulturę. Metale to coś pomiędzy punkami a skinami, tylko zamiast punka na głowie czy łysej pały nosi się długie włosy.  
Technikum przyniosło wiele rzeczy różnych, różnistych i na pewno miłość do Ironów i AC/DC.
 Tak w ogóle to w 2002 roku rozpocząłem uprawę roślin, czyli zapuszczanie długich włosów, które do dzisiaj goszczą na mojej głowie.  Co prawda już zaczęły się pokazywać siwe pasemka, lecz o ścięciu nawet nie myślę, bo w sumie nie wypadają. A jak nie wypadają, to mogą jeszcze rosnąć.  Łysina mi chyba nie grozi, więc co tam, niech se rosną dalej razem z brodą, którą też sobie zapuszczam od lipca 2017. I też se rośnie. A jak.
 Prawda była też taka, że chcąc być metalem, musiałem zapuścić włosy, bo jak by to wyglądało? Metal bez długich włosów? Trochę lipa.   
         Technikum… to były piękne czasy. Długie włosy, czarne jak noc ciuchy i standardowo glany najlepszej firmy Stale, które to niejedną butelkę po piwie rozwaliły (mieliśmy taki zwyczaj, gdy wracaliśmy nad ranem z koncertów. Ustawialiśmy puste butelki po piwie i kopaliśmy w nie glanami. Jedne leciały daleko, inne rozwalały się w odrobinki, kiedy glan stykał się ze szkłem).
Dzisiaj już co prawda na czarno się nie ubieram i glany gdzieś się zapodziały, ale metal heart mam dalej.
PS: Wybieram się 27 lipca na Ironów do Krakowa. Oj, będzie się działo, bo skład ze mną jedzie dobry. Hary standardowo i jeszcze dokooptowali się do nas Andrzej O. oraz Dariusz W. Bilety kupione. Pozostaje czekać cierpliwie.
Do zobaczenia na szlaku życia i może na koncercie Ironów w Krakowie. J Kto wie, może się zobaczymy?

Łączna liczba wyświetleń