Stało się. Kurwa, stało się i już! Ale ja wiedziałem, że tak się stanie, wiedziałem, że tak właśnie będzie, bo inaczej być nie mogło. Uwierzcie mi, że to jest początek końca. Epoka dinozaurów rocka dobiega właśnie końca, a my jesteśmy tego świadkami. Oni umierają! To już jest koniec, nie będzie ich już, lecz muzyka pozostanie na zawsze.
Ten czas dzisiejszy, ten dzień, ta
teraźniejszość, która staje się przeszłością w mgnieniu oka, to nic innego jak
zmierzch legend, który prędzej czy później musiał nastąpić i dzieje się to na
naszych, kurwa, oczach. Nic na to nie poradzimy, bo takie jest to wredne życie.
Taki jest ten świat i taka jest ta śmierć, która w większości przypadków odbiera
to, co dobre, na topie, piękne i rockowe.
Dwudziestego czwartego listopada tysiąc
dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego ta wredna suka zabrała nam Freddiego
Mercury. Ale, że Freddiego? Ona? Nam, kurwa?! Nam? Jak mogłaś nam to zrobić?!
Noż kurwa, jakim prawem?! No, jak to jakim? Prawem życia! Ano tak! Mogła i
zrobiła to, co zrobić musiała. Bo ona zawsze bierze to, co chce, i nigdy o nic
nie pyta! Lecz wtedy, w latach dziewięćdziesiątych, to jeszcze nie był początek
końca. To, że Freddy umarł, jeszcze nic nie znaczyło, bo wszystkie gwiazdy rocka
były jeszcze w kwiecie wieku jak nic, i grały swoje słynne kawałki na całego,
bez wytchnienia, na całym świecie.
Śmierć nie zapytała też fanów Dżemu, czy
może zabrać w Ryśka dziewięćdziesiątym czwartym. Po prostu go wzięła i tyle. Koniec, kropka.
Mogła? Pewnie, że mogła, bo ta sucz może wszystko i kit w oko nam, fanom rocka.
Dla
śmierci nasze zdanie nie ma znaczenia. Taka jest po prostu kolej rzeczy i tak
być musi. Chce zabrać bezdomnego starca w środku zimy? To zabiera. Chce zabrać
Malcolma Younga z AC/DC, jak to zrobiła zaledwie chwilę temu, to nie pyta,
tylko bierze. Dla niej my, fani AC/DC, Iron Maiden, Rolling Stones, Deep Purple,
nie istniejemy. Nawet nasz protest – jeśli w ogóle można protestować przeciwko
umieraniu – na nic się nie zda, bo śmierć, ona, ta wredna suka, wpada i zabiera
nam naszych muzycznych idoli, czy tego chcemy czy też nie.
I
teraz, zaprawdę powiadam wam, że już jest bliski dzień, kiedy ich zabraknie. A
zbliża się on wielkim krokami. Człapie w naszą stronę i krzyczy. Już nie będzie
prawdziwych rockmanów. Wezmę ich, wezmę ich wszystkich po kolei, a wy nic z tym
nie będziecie mogli zrobić.
Ale być może dzięki niej, Freddie i
Rysiek stali się legendami z prawdziwego zdarzenia. Takimi rasowymi, co to się o nich będzie pamiętać na
wieki, bo trzeba przyznać: odeszli w wielkim stylu, kiedy jeszcze byli na
totalnej fali rocka. Są dzisiaj kultowi, ponadczasowi i nikt już im nie
dorówna. Nigdy!
Ale
teraz muszę was trochę zmartwić. Nie jest już wesoło, bo dzisiaj umierają
wspaniali muzycy, tak naprawdę zaczął się teraz koniec epoki dinozaurów, którzy
już sypią się w proch marny i niemarny.
Ogłaszam
koniec, taki prawdziwy. Ogłaszam koniec rockmanów z prawdziwego zdarzenia, którzy różne tryby życia mają, i różnie żyją – na
fali, na topie, na koce, na herze, na haszu i na LSD lub na odwykach.
Ale jak by na to nie patrzeć, to to, w
jaki sposób żyją, nie ma znaczenia. Łączy ich jedno: ci wszyscy wielcy rockmani
to są, kurwa, Rockmani
z prawdziwego zdarzenia, przez duże R, a nie to, co te pipki dzisiejsze sceniczne z playbacku, pięciominutówki. Co to myślą, że są zajebiści, bo jakiś kawałek wylansowali. Ostatnio taki jeden przyjechał do Zakopanego. Zagrał cztery kawałki na krzyż i to jeszcze z playbacku, zgarnął 450 tys. złotych i odjechał. Totalna bulwersacja z mojej strony. Co to, kurwa, miało być? To jest gwiazda, się pytam? To jest muzyk? No chyba nie. Wiem, wiem, że to nie Rockman, ale co z tego. Jakiś szacunek ludziom się należy, no nie? Wskakują tacy na scenę, grają jeden gówniany kawałek ciągle bez końca, ale już pojutrze nikt o nich nie słyszy, nie pamięta. Z Rockmanami jest inaczej, z tymi wielkimi. To są muzycy, którzy dają z siebie wszystko na scenie, bez względu na wszystko, robią totalnie odjazdowe koncerty na żywo, ale niestety to jest ich zmierzch. Zaczął się koniec. Niestety.
z prawdziwego zdarzenia, przez duże R, a nie to, co te pipki dzisiejsze sceniczne z playbacku, pięciominutówki. Co to myślą, że są zajebiści, bo jakiś kawałek wylansowali. Ostatnio taki jeden przyjechał do Zakopanego. Zagrał cztery kawałki na krzyż i to jeszcze z playbacku, zgarnął 450 tys. złotych i odjechał. Totalna bulwersacja z mojej strony. Co to, kurwa, miało być? To jest gwiazda, się pytam? To jest muzyk? No chyba nie. Wiem, wiem, że to nie Rockman, ale co z tego. Jakiś szacunek ludziom się należy, no nie? Wskakują tacy na scenę, grają jeden gówniany kawałek ciągle bez końca, ale już pojutrze nikt o nich nie słyszy, nie pamięta. Z Rockmanami jest inaczej, z tymi wielkimi. To są muzycy, którzy dają z siebie wszystko na scenie, bez względu na wszystko, robią totalnie odjazdowe koncerty na żywo, ale niestety to jest ich zmierzch. Zaczął się koniec. Niestety.
Kiedy za dziesięć lat odejdą wszyscy Rolling
Stonesi, to będzie już definitywny koniec. Już nikt im nie dorówna, już nikt
nie nagra takich przebojów, jak (I Can't
Get No) Satisfaction.
Już
nikt nie zrobi takiego kawałka jak Thunderstruck
AC/DC. Nikt, kurwa, uwierzcie mi na słowo, że tym kapelom to już nikt nie
dorówna.
Całkiem niedawno odszedł od nas Malcolm Young z AC/DC, jak już napomknąłem w tym tekście, trochę wcześniej. Odeszli też Lemmy
Kilmister
i Dio. A za jakieś dziesięć lat to już na bank nie będzie Rolling Stonesów, Ironów
ani AC/DC. Już się zaczął początek końca. Szlag… Ale takie jest to życie. Ich
nie będzie, ale muzyka pozostanie z nami na wieki wieków, amen.
Pozdrawiam, Adrian Kudłaty Szymalski