sobota, 4 listopada 2017

Totalna fotograficzna wpadka



Jest to stary post – taki, co to się z reguły o nich zapomina, gdy leżą gdzieś na dnie dysku. No bo faktycznie: zapodział mi się na kilka dobrych lat i ostatnio, zupełnie przez przypadek, trafiłem na niego. Ot tak, po prostu.
 Opowiem wam dzisiaj o pewnej wpadce foto, która mi się przytrafiła jakieś parę lat temu. O tak, dawno to było, ale wszystko sobie spisałem kilka tygodni po całym zajściu. Zdarzyło się to podczas fotografowania pewnego zespołu rockowego, którego nazwę przemilczę. Nie podam również żadnych szczegółów dotyczących składu kapeli. Nie mogę i już. Ciii… Te elementy historii nie są istotne i niechaj zostaną moja tajemnicą na wieki wieków, amen.

 Jak to było? Pojechałem z moim przyjacielem (Hary pozdrawiam z tego miejsca) na koncert. Gdzie dokładnie? Już nie pamiętam, bo dawno to było.
O tak, jakieś miasto, gdzieś na południu Polski. Nie było wielkie, duże ani kolosalne. Było małe, malutkie, niewielkie. Kiedy do niego wjechaliśmy (bez GPS-u. Niestety, ale jakoś tak wyszło), zgubiliśmy się, klucząc w uliczkach jednokierunkowych. Trochę się sypały wtedy brzydkie słowa, ale na całe szczęście po kilkunastu minutach (może nawet bitej godzinie) dotarliśmy do celu. Powietrze w aucie rozdarł krzyk radości, kiedy zobaczyliśmy pub, który był w sam raz jak na nasze wymagania. Fajny wystrój, klimatyczne wnętrze. Nie za duży i nie za mały. Ciekawa (normalna) ochrona. Idealny do słuchania muzyki granej na żywo. Idealny na koncert nocną, deszczową porą.


 Obiekt pękał w szwach, bo przyciągnął tłum kapelą rockową (ciiiicho, sza), która miała zagrać. Udało nam się z Harym zająć miejscówki dokładnie dwa metry od muzyków. Ależ byliśmy uchachani. Mogę nawet zaryzykować twierdzenie, że był to pierwszy rząd. Idealne miejsce dla tak znakomitych koncertowych fotografów jak my. Czekaliśmy cierpliwie. Ja piłem sok z czegoś, chuj wie z czego. Mógł to być wywar z ogona borsuka lub jakiś wyciąg z pomarańczy albo mandragory. Obstawiam to drugie. Alkohol to na pewno nie był, bo jak wiecie, nie pijam tego gówna od wielu lat. Nie pamiętam, co pił Hary. Na pewno nie alkohol, bo tamtego wieczoru prowadził samochód. Zresztą mniejsza o to. Po co ktoś ma wiedzieć takie rzeczy? Ważne, że za kilka uderzeń serca miał się odbyć koncert.
 W końcu po dwudziestej kapela wygrała pierwsze nutki, jakże miłe dla mego ucha. Ambrozja dosłownie, nektar bogów, jak nic…
 Wyciągnąłem aparat z torby i założyłem na niego lampę. Zanim zacząłem cokolwiek fotografować, musiałem ustawić maszynkę do łapania chwil. Kombinowałem więc z ustawieniami na manualu. To taka przysłona, to taki czas naświetlania, a to takie ISO itd. itp. Lampę włączyłem, po chwili wyłączyłem, bo coś mi nie pasiło ze światłem, potem znowu włączyłem, a za jedno uderzenie serca wyłączyłem. Znowu podkręciłem czułość matrycy, czyli to ISO, co wspominałem trochę wcześniej.

 W końcu się zamotałem i nastąpiła kilkusekundowa konsternacja,
w wyniku czego zamrugałem oczami i zrobiłem przysłowiową rybkę (taka mina, przez którą człowiek wygląda jak karp).
 Przegrzałem procesor zwany mózgiem i zakląłem pod nosem. Zostałem wyłączony z życia na kilka chwil. Głowa mi się przegrzała od kombinacji ustawień Nikona D7000, którym w tamtym czasie operowałem na co dzień.
 Po chwili wróciłem z zaświatów i wreszcie ustawiłem dziada tak, jak chciałem. „Jest ok, mam to!”, pomyślałem w przypływie euforii, aż się uśmiechnąłem do siebie. Wyszczerzyłem zęby niczym rasowy koń po wygraniu wyścigu. Niestety, przez to ustawianie straciłem jeden albo dwa kawałki. Kapela już cięła na całego, więc – trochę spóźniony – przyłączyłem się do dwóch fotografów biegających obok muzyków. Kim byli? Nie wiem. Pomyślałem tylko, że też pewnie jacyś koneserzy koncertów. Tak samo jak ja i Hary.
W każdym bądź razie nastał czas na pstrykania. Chodziłem przed muzykami dobre kilka minut, aby złapać co ciekawszy kadr i gdy już miałem zrobić sobie pauzę na soczek (z mandragory), nagle wokalista (Ciii, nie zdradzę, kto to, bo nie mogę) nawiązał kontakt wzrokowy z moim obiektywem.

– O kurwa mać – szepnąłem do siebie. – Właśnie na coś takiego czekałem.
Zbliżał się powoli do mnie, od czasu do czasu zerkając to na obiektyw, to na mnie, jakby szukając w moich oczach potwierdzenia, czy może tak stać. Mrugnąłem do niego, że tak, że może. Uśmiechnął się do mnie. Cały czas śpiewał do mikrofonu, który trzymał w prawej ręce i kroczek za kroczkiem zbliżał się do mnie coraz to, bliżej… aż w końcu zatrzymał swoją bodziatą twarz jakieś niecałe pół metra przed moim szkiełkiem. W tym momencie nastąpiło bliskie spotkanie trzeciego stopnia. To był ten moment. Idealna chwila. Kontakt między fotografem a muzykiem to ważna sprawa i właśnie wtedy został nawiązany.


 Wokalista wydobywał z siebie dźwięki. Śpiewał, a przy tym śpiewaniu  prężył się jeszcze i wyginał (artysta jak się patrzy, nic tylko robić zdjęcia). Pozował do obiektywu rewelacyjnie, było widać, że robił to już niejeden raz. Zawodowstwo sceniczne w pełnym zakresie. Zaskoczyło między nami, jakbyśmy byli jakimś skomplikowanym mechanizmem, nakręconym rockowym brzmieniem całego składu muzyków, który idealnie do siebie pasował. A skoro zaskoczyło, to zabrałem się do roboty, celowałem i strzelałem niczym żołnierz
z AK-47. Poszła pierwsza fotka śpiewaka – wow, ależ to będzie zdjęcie! Ten gość przed obiektywem świetnie pozował podczas wydobywania dźwięków ze swoich strun głosowych. Druga fotka – ależ on ma wokal! Była moc. „Mógłbym kręcić filmik”, pomyślałem, „ale co tam, walić filmy, fotki najważniejsze, ta też będzie niezła. Trzecia fotka poszła i na pewno będzie lepsza niż poprzednia, jest ogień, jest moc. Czwarta fota, ależ śpiewa. Piąta zgranie zespołu idealne
z wokalem”. Na koniec zrobiłem jeszcze fotkę numer sześć, przy której odległość między nami zmniejszyła się do kilku centymetrów. Śpiewał mi już do obiektywu zamiast do mikrofonu, aż się trzeba było cofnąć, coby mi szkła nie porysował. Zrobiłem sześć fotek i pomyślałem, że być może będą to najlepsze fotografie koncertowe w tym roku. Świetnie się wyczuliśmy z wokalistą, którego wygląd dał mi do zrozumienia, że rock jest muzyką nieśmiertelną, łączącą pokolenia. Po ostatniej fotce z „bliskiego spotkania” przerwałem fotografowanie. Jak te foty wyszły – nie wiedziałem. Ciekawość zżerała mnie od środka niczym wirus, kawałek po kawałku, bez litości. Musiałem usiąść na chwilę obok Harego, aby sprawdzić, jak te foty wyszły. Byłem pełen nadziei, że będą super. Czułem ogromne podniecenie, gdy siadałem na krześle. Usiadłem. Wcisnąłem przycisk podglądu zdjęć na wyświetlaczu Nikona, by po chwili spojrzeć na moje sześć nieprawdopodobnych, najlepszych, zdjęć otwierających mi drzwi do sławy i nieśmiertelności. Cały świat zwolnił, aby za moment zatrzymać się dla mnie na kilka sekund. Spoglądałem po kolei na fotografie. Pierwsza, druga, trzecia, czwarta, piąta, na koniec szósta, po czym zwróciłem wzrok na Harego, który lekko się tylko uśmiechnął, widząc moją minę (rybka wspomniana wcześniej). Zrozumieliśmy się bez słów, wiedział, co się stało. Widział, jak moja twarz tężeje w szaleństwie. Widział mnie dobrze. Doskonale rozumiał, co czuję.
A czułem wtedy, że zaraz umrę, że wylecę z pubu z krzykiem na ustach.
Musicie wiedzieć, że same kurwy cisnęły mi się na usta. Co się stało? Czytajcie dalej. Oto z sześciu zdjęć, które wykonałem wokaliście, co tak dzielnie prężył się przede mną dobre dwie minuty, nie wyszło ani jedno. Miałem źle ustawiony aparat. Już nie pamiętam, co było nie tak. Wszystkie fotografie były czarne, niczym bezksiężycowa noc w czasie mroźnej styczniowej zimy...

Łączna liczba wyświetleń