czwartek, 12 września 2019

Ona


       
        Otaczał mnie gwar dworca  autobusowego. Wielkie pojazdy jeździły tam i z powrotem. Ludzie niemal ocierali się o mnie, przechodząc tuż obok, jednak jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało. Byłem przyzwyczajony do wielkiego miasta. W Krakowie mieszkałem już dobre dziesięć lat, a może nawet trochę więcej...
      Stałem i patrzyłem na nią kątem oka. To była ONA przez duże O. Starałem się zerkać tak, aby nie zauważyła, kiedy mój wzrok lądował na jej ciele, twarzy, nogach, piersiach i pośladkach. Wpadła mi nawet myśl do głowy, żeby odejść gdzieś dalej i zostawić ją, ale ONA była taka piękna. Nie mogłem tak po prostu odejść, gdyż poczułbym pustkę w sercu. Coś niewidzialnego przyciągało mnie do niej. Musiałem coś zrobić, wykonać ten pierwszy ruch. Odwróciłem głowę, lecz nawet nie wiem, kiedy znowu patrzyłem na nią kątem oka. Boże… Te jej oczy! Cholera jasna! Tak… oczy…  Takie cudowne, całe zalane błękitem, jak ziemia widziana z przestrzeni kosmicznej. To musiały być oczy prawdziwej kobiety. Wartościowej, dobrej, oddanej całym sercem życiu i rodzinie. Wiedziałem to od razu, kiedy zobaczyłem, jak przeszła przez ulicę i zatrzymała się tuż obok. Czułem się jak szczęściarz, że taka kobita stoi dwa metry dalej. Cieszyłem się, że mogę na nią patrzeć. Wzdychałem do niej jak do posągu Afrodyty.
Czas po raz pierwszy w życiu zwolnił swój niemiłosierny bieg, aby po chwili całkiem się zatrzymać. Staliśmy tylko my dwoje – ja i Ona. Reszta już się dla mnie nie liczyła. Świat przestał istnieć. Gwar wielkiego dworca nagle zgasł, zupełnie jak płomień na dopalającej się świeczce.   
         Spojrzałem na jej nogi, oczywiście tak, aby tego nie widziała, i przygryzłem wargę w zachwycie. Cudowne i szczupłe, zupełnie takie, jak lubię. Idealnie wpasowane w zgrabne biodra i czarne jeansy, które miała na sobie. Uśmiechnęła się do mnie. Boże… Odwróciłem oczy. Pewnie zrobiłem się czerwony jak burak. Przecież nigdy nie byłem zbokiem. Boże… co się ze mną dzieje? Jaki ONA ma uśmiech. Te białe, równe zęby…
      Stałem tak dwa metry od niej jak zupełny idiota na tym wielkim dworcu. Lustrowałem co jakiś czas jej pełne piersi skryte pod opinającą je białą bluzką.
       Cholera. Wziąłem głęboki oddech. Zagadać czy nie? Podejść? Przedstawić się? Może złapać za rękę? Ale po co? Tak nie wypada, zaraz na samym początku. To mogłoby być zbyt odważne. Bałem się tego kontaktu jak nigdy niczego przedtem. Zrobiłem mały krok w jej stronę i nagle zaschło mi w gardle. Cała ślina gdzieś wyparowała. Zęby mi ścierpły. Podszedłem jeszcze bliżej i już miałem zagadać, kiedy… To była moja szansa. Boże… to była moja życiowa szansa, lecz niestety spaprałem to. W ostatniej chwili, tuż przy mecie zrezygnowałem, okazja przepadła bezpowrotnie. Odwróciłem się, postanowiłem odejść ze spuszczoną głową. Tak widocznie musiało być. Ogarnęła mnie złość na siebie. Stwierdziłem, że idę się upić.                Zacząłem się od niej oddalać i nie oglądałem się za siebie. To był koniec.
 Lecz coś się wydarzało. Ktoś złapał mnie nagle za rękę. Zatrzymałem się i odwróciłem. Widok, jaki ujrzałem, sprawił, że serce zabiło mi mocniej, stukając o klatkę piersiową jak oszalałe. Pomyślałem, że zaraz mi wyleci. 
– Hej… – odezwała się aksamitnym głosem – masz może ognia?
– Ognia? – zbiła mnie z tropu i puściła moją dłoń, kiedy staliśmy tak naprzeciw siebie. Przez chwilę nie wiedziałem, co się dzieje i o co jej chodzi. To było jak jakiś czar. W końcu się ocknąłem. Poczułem wielką radość, ale i nerwy. To ona zagadała. Może to jeszcze nic straconego, pomyślałem. Może to jest właśnie moja szansa.
– Tak, ognia – wyrwała mnie z zadumy, pytając jeszcze raz.
– Ognia? – wyjąkałem jak idiota. Doświadczyłem deja vu, które szybko przeminęło.
Czułem się jak totalny kretyn. Skup się, pomyślałem. Już miałem coś powiedzieć, lecz ona znowu się odezwała.
– No wiesz… Ogień to takie coś, co jest żółte, a czasem czerwone, rzadziej niebieskie, i kiedy się tego dotknie, to parzy jak diabli. Można to wyzwolić zapałkami lub zapalniczką. Kiedyś pocierało się dwa kamienie. Czasem patyki, aby się ukazał. No wiesz, ogień. Można na tym ugotować na przykład jedzenie lub upiec kiełbaski na patyku. Bardzo lubię takie kiełbaski z ognia – chichotała.
         Boże, to był żart, a ja się nie śmiałem. Zacząłem panikować. Zrobiło mi się ciepło, jakbym wylądował w piekle.
– Aaa, ogień? – Klepnąłem się w czoło.
 I co dalej? Co teraz? Cholera, co teraz? Panika, tylko to słowo przychodziło mi na myśl.
– Tak, ogień. Czy ja mówię jakoś niewyraźnie? Może seplenię?
– Co? Nie…
– Może mówię za cicho? – Jej śmiech był szczery i naturalny.
– Nie… nie, coś ty – parsknąłem jak małolat. To było takie sztuczne z mojej strony. – Nie, to jest… przecież wiem, co to jest ogień.
– Dobrze, że są na świecie ludzie, którzy wiedzą, co to jest ogień – przemówiła z nutką sarkazmu.
         Tym razem parsknęliśmy śmiechem równocześnie. To wyszło tak naturalnie i szczerze.
– Mam ogień – stwierdziłem i zacząłem gmerać po kieszeniach.
         Ona tymczasem zgrabnym ruchem włożyła dłoń do brązowej torebki i już po chwili wyciągnęła paczkę LM Lightów.
– Chcesz? – zapytała jakby nigdy nic. – Nowa paczka. – Otworzyła ją szybko. – Palę dwie na dzień. Kocham papierosy. To jedyna czynność poza piciem kawy, która daje mi chwilę dla siebie i bardzo mnie relaksuje. Mogę cię spokojnie poczęstować, kowboju. Co ty na to?
 – Wiesz co? Nie, dzięki, rzuciłem palenie…
– Ale zapalniczkę masz do tej pory? – zdziwiła się.
– Ano tak, jakoś nie było okazji się jej pozbyć.
– To podświadomość – stwierdziła.
– To znaczy?
– To znaczy, że nadal chce ci się jarać. I twój organizm domaga się nikotyny. On czuje, że zapalniczka może się jeszcze przydać. Na przykład teraz. Twój mózg wiedział o tym, dlatego ją zachowałeś lub jeszcze zachowasz.  
– Może coś w tym faktycznie jest. – Odpaliłem jej papierosa.
Zaciągnęła się mocno. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Po chwili wypuściła dym prosto w moją twarz. Był gęsty. Nie przejęła się tym, że lekko się skrzywiłem. Ja zresztą też. Jednak, niestety, poczułem głód nikotynowy ze zdwojoną siłą, kiedy dym wleciał mi w nozdrza. Chęć zapalenia wróciła jak stary, dobry znajomy.
– To jaki już masz staż? Pochwal się.
– No, dzisiaj będzie tydzień.
– Co? Nie palisz dopiero tydzień? – zaśmiała się perliście i chichotała tak przez dłuższą chwilę. – Nic dziwnego, że jeszcze masz zapalniczkę.
         Poczułem się bardzo niezręcznie.
– No tak, tydzień. Co w tym śmiesznego? – Próbowałem tłumaczyć.
– Tydzień? Człowieku… To przecież samo przez się jest bardzo śmieszne. Rozbawiłeś mnie. Serio.
– Nie wiem, o co ci chodzi…
– Gdybyś nie palił pięć lat, to mógłby być wyczyn, ale tydzień? Co to jest, kurna, tydzień? A nie, wróć! Wiesz, co to jest tydzień?
– No co?
–Tydzień to jest nic. – Wokół naszych głów pojawiła się kolejna siwa chmura dymu.
– Od czegoś trzeba zacząć. To dopiero początek. Przynajmniej tak mi się wydaje.
– Oj tam, nie bądź zgredem. Zapal ze mną. Nie lubię palić przy ludziach, którzy nie palą. Zaczniesz rzucać po najbliższym weekendzie. To tylko jeden papieros. No weź – szturchnęła mnie łokciem w ramię.
         Wahałem się tylko przez chwilę. Nie dało się jej odmówić.
– Niech będzie. Takiej kobiecie nie odmówię. – Wziąłem papierosa.
 Teraz paliliśmy LM-y razem przy zielonym stalowym koszu. Wokół nas jeździły autobusy. Otaczał nas gwar wielkiego dworca, którego nie słyszałem. W tamtej chwili liczyło się dla mnie to, że ONA do mnie mówi.  
– Mam cię… – Wydmuchała wielką chmurę raz jeszcze, prosto w mój nos. – Czyli to nie było tak całkiem na poważnie?
– To znaczy? – Nie wiedziałem, o co jej chodzi.
– No, to rzucenie palenia.
– Dlaczego? Było… – Uniosłem brwi.
– Bo teraz stoisz tutaj i palisz ze mną.
– Nie, to było całkiem na poważnie. Rzuciłem i nie paliłem tydzień.
– No ale teraz palisz ze mną.
– Cholera, ale to ty mnie do tego namówiłaś. Zresztą to tylko jeden papieros.
– Mogłeś przecież odmówić.
         Ewidentnie śmiała się ze mnie i chyba ją to bawiło. Zresztą mnie też.
– Boże, ale to przecież twoja wina – rzuciłem, wypuszczając chmurę siwego dymu.
– Ech, faceci są tacy prości w obsłudze. Wiedziałam, że zapalisz.
– Myślisz?
– Nie, ja to wiem…
– Może i masz rację. Lecz wy kobiety nie dałybyście rady bez nas.
– Wy faceci jesteście nam potrzebni tylko do tego, abyśmy mogły mieć dzieci. Musicie nas tylko zapładniać i tyle w temacie.
– Ej, no weź, to po co się z nami wiążecie?
– Dla seksu i dzieci. Ale seks to tylko dodatek, skutek uboczny, nam cały czas chodzi o macierzyństwo. Zwłaszcza kiedy stukną trzy dychy. Wtedy to już zegar tyka. Jeśli wiesz, o co mi chodzi…
         Wypuściła kolejną chmurę dymu.
– No, niech ci będzie – odparłem trochę zbyt ostro. Zauważyła.
– No, już się tak nie obruszaj.  
– Gdzie jedziesz? – zmieniłem szybko temat, bo grunt macierzyństwa, dzieci i seksu robił się niebezpiecznie grząski.
– Nigdzie…
– Jak to nigdzie? Wydawało mi się, że czekasz na autobus.
– Czekam, to fakt, ale nie na autobus…
– Na chłopaka? – spojrzałem teraz na jej dłonie. Nie miała obrączki ani pierścionka zaręczynowego.
– Hmmm… Powiedzmy.
– Możesz jaśniej?
– Śledziłam cię.
– Co? – Zatkało mnie – Nie rozumiem. Ty mnie?
– Zobaczyłam cię w sklepie i musiałam iść za tobą. To było jak jakiś dziki, zwierzęcy zew, ale wiem jedno.
– To znaczy?
– Chciałabym, żebyś mnie przeleciał. Dzisiaj.

                                                        ***

      I tak oto wylądowaliśmy w łóżku w moim mieszkaniu, w Nowej Hucie. Kochaliśmy się przez pół nocy, a przez drugie pół gadaliśmy jak starzy, dobrzy przyjaciele. Jakbyśmy się znali od lat. To było jak magia. Po dwóch miesiącach znajomości wzięliśmy ślub kościelny. Przyszło tylko kilka najbliższych osób i to wtedy, w naszą noc poślubną, powiedziała mi, że ma nowotwór płuc i że od pół roku żyje pełnią życia. Powiedziała mi jeszcze coś bardzo ważnego: że szukała mnie przez całe życie i że wreszcie znalazła szczęście. W dzień swoich dwudziestych piątych urodzin, dwa tygodnie po ślubie zmarła…  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń