niedziela, 18 listopada 2018

Zasilanie awaryjne i Spikey, który lata



Dawno już nie napisałem żadnego tekstu, a to przez brak polotu. Był on spowodowany dwoma czynnikami zewnętrznymi. Zacznę od tego, że mój, sąsiad ma psa, który ma skrzydła i lata. I właściwie przez tego psiaka, nie mogłem się skupić na pisaniu. No bo ten pies to taki mały sukinkot, który na imię ma Spikey. Sąsiad codziennie tego psiaka wyprowadza na srakę przed jego dom, na naszą wspólną ulicę. A że ma dom naprzeciw okna mojego pokoju, to codziennie to widzę i słyszę. W moim pokoiku piszę własne, autorskie teksty. Ale, kurwa, czasem to się skupić nie mogę, bo od rana słyszę, co on, ten sąsiad, gada do tego psa, który od zawsze unosi się nad jego prawym ramieniem niczym latawiec na jesiennym wietrze. I szlag mnie trafia, bo, kurwa, jak mu ten pies odlatuje gdzieś dalej, wyżej niż dwa metry, to ten sąsiad drze ryja. Jedzie na całego. Spikey, Spikey, Spikey… i, kurwa, tylko Spikey, wróć do mnie. Ciągle słyszę, jak go woła, żeby mu nie spierdzielił za daleko. Wpienia mnie ten Antek i jego Spikey. Bo Spikey – to imię – codziennie po milion razy jak nic słyszę
i przez to mnie coś strzela i się nie mogę skupić na pisaniu. No, ale co wam będę o tym pisał. Takie uroki życia na wsi. N-V-M… never mind.
Ale… Suma summarum, po pierwsze primo i drugie secundo, tak naprawdę nie pisałem już od dawana z jeszcze innego bardzo ważnego powodu. Po prostu brakło mi zasilania.
W pewnym momencie mój czerep w ogóle się wyłączył w któryś słoneczny dzień. Ale tylko prawie, bo był jeszcze na zasilaniu awaryjnym i tylko podtrzymywał główne funkcje życiowe mojego ciała. Takie jak oddychanie, ślinotok, wydalanie kału i moczu, aha, i jeszcze jedzenie. Ale przez to zasilanie awaryjne to i tak padłem na łóżko i tak żem se leżał przez pięć tygodni. Jakoś tak się złożyło, że stało się to zaraz po zrzuceniu węgla do piwnicy, który swoją drogą zrzucałem kilka tygodni. A były to tylko dwie tony. Jedzenie to mi siora i mama przynosiły do pokoju i tam jakoś je jadłem na wpół leżąc, no… na wpół leżąc. No, leżałem cały czas, bo jak to bez mózgu funkcjonować, który nie na sto procent śmiga. No nie da się i już. Koniec i kropka. Ale na całe, kurfamilia, szczęście, miałem pod ręką ładowarkę z Nokii 3310. Na biurku se leżała jak gdyby nigdy nic. Skapnąłem się, że tam leży, ale dopiero po kilku tygodniach, jak byłem na tym awaryjnym. Swoją drogą… Pamiętacie ją? Tę ładowarkę? Stara, brzydka i jakaś taka nijaka. Ale nieważne, jak ona wygląda, ważne, że tam była i już.
I kiedy tak leżałem na łóżku po wielu już dniach na tym zasilaniu awaryjnym, sięgnąłem w końcu po nią, żeby doładować mózg, i kiedy już ją prawie miałem w dłoni, niestety zachwiałem się na krawędzi łóżka i spadłem na podłogę, ona też. Bolało jak cholera, kiedy przywaliłem zwłokami o dywan
i podłogę, ale to nic. Od maleńkości twardy jestem i zahartowany w bojach
z gnomami i orkami, których usiekałem już chyba milion albo nawet trochę więcej w moim ogródku, który od czasu do czasu nachodzą. Zwłaszcza zimą kiedy jest minusowa temperatura. Kradną mi wtedy węgiel, wiec z nimi walczę i je zabijam jednego po drugim. Tak, tak, dobrze myślicie. Jestem łowcą orków i gnomów i je morduję w sowimi ogródku. Nie mylicie się co do tego, ale dobra… ale ja nie o tym. Wróćmy do dywanu i leżenia oraz ładowarki.  
I gdy tak sobie leżałem na dywanie w moim małym pokoju cztery na cztery, udało mi się na tym całym zasilaniu mózgowo-awaryjnym sięgnąć po tę ładowarkę, gdyż też spadła i to całkiem niedaleko ode mnie. Na całe szczęście! Tuż obok mojego prawego profilu. Łypnąłem na nią okiem i tak patrzyłem przez chwilę. Leżała tak sobie i tylko czekała, aż ja wezmę, i tak się też stało. Cała operacja sięgania trwała kilka dobrych minut, bo miałem wszystko zgrabiałe, zwłaszcza palce w dłoniach, ale w końcu ją dopadłem. Złapałem sukę i już więcej nie puściłem. Trzymałem mocno. Szybko podpiąłem ją do gniazdka, cały czas leżąc. Gniazdko na całe szczęście jest niedaleko. Ciężko było, ale jakoś dałem radę. Drugi koniec, ten cienki, wpiąłem do dziurki w tyle mojej głowy
i dzięki temu zasiliłem mój mózg i już przez to nie byłem na zasilaniu awaryjnym. Po niespełna pół godzinie ładowania odzyskałem siły i wigor jak
u nastolatka. Leżałem se tak przez jeszcze kilka chwil. Zamknąłem oczy
z rozkoszy, czując potencjał naładowanego mózgu. I wtedy powiedziałem cicho do siebie:
– Cholera? Dlaczego? Boże, dlaczego tego nie zrobiłem wcześniej?
I przyszła odpowiedź z góry. Jakiś basowy, dudniący głos rozdarł moją czaszkę jakby na dwie części. On przemówił. To był Bóg wszechmogący.
– Bo ci się, chuju, nie chciało – usłyszałem gdzieś na granicy świadomości i lekko się zdziwiłem. Czyżby sam Bóg był aż tak na mnie wkurwiony? Za co, kurde, za ten węgiel, który zrzucałem przez ponad miesiąc? Za to, że zabiłem kilku orków i jednego gnoma w ogródku i nie zakopałem zwłok. Za co? Chciało mi się wyć, że Bóg tak do mnie. No wiecie, bezpośrednio…
– Przepraszam – wymamrotałem ze smutkiem.
– Ty ciulu – usłyszałem ponownie. – Jeszcze nic żeś nie zrobił? Ja ci, kurwa, zaraz dam, ty mały gnoju!
Jakoś tak po tym zdaniu podniosłem powieki, bo coś mną zatrzęsło. Zobaczyłem twarz ojca nade mną i jego wielki czerwony nochal, który wyglądał jak długa marchewka. Mrugnąłem powiekami jak kret, o ile krety mają powieki i mogą nimi mrugać.
– Przepraszam cię, tato – rzuciłem jeszcze raz, lecz wiedziałem, że to żadne usprawiedliwienie.
– Nie było mnie dwa i pół miesiąca, a ty, dwudziestoletni gówniarzu, nic w domu nie zrobiłeś. Jak możesz tutaj leżeć od miesiąca i nic nie robić? Matka to cię powinna z domu wyrzucić. Do roboty, młokosie!
I wtedy zaczął się wywód. Leżałem se tak pod ojcem i słuchałem, jak drze na mnie ryja.
– Matka mówi, że węgiel zrzucałeś miesiąc i to z hakiem!
– No tak – jęknąłem z żalu. – No bo mój mózg miał już wtedy połowę mocy, tato.
– Co? Co do tego ma twój mózg?! – krzyczał na mnie ojciec. – Przecież do zrzucania węgla nie trzeba mieć mózgu! Przy takiej robocie to pracują mięśnie, a nie mózg. Mózg jest od myślenia w szkole, a nie podczas pracy. Ogródek nie zryty! Miałeś tyle czasu, od kiedy wyjechałem do Wiednia. Ty leniu śmierdzący! Ty skunksie zakichany!
– Ale tato…
– Wstawaj i przestań się wygłupiać z tą cholerną ładowarką. – Ojciec trochę spuścił z tonu. – I dlaczego, do kroćset, leżysz na ziemi i masz ją we włosach? Spadłeś z łóżka? Śniło ci się coś, czy jak?
– Spikey – burknąłem szeptem i spojrzałem na ładowarkę wpiętą do gniazdka w ścianie. Kiedy ojciec na chwilę odwrócił wzrok, patrząc na zegarek, dotknąłem tyłu głowy i wyczułem gniazdko USB na potylicy. Jest dobrze. Jeszcze nie świruję. Dobrze, że ojciec nie wie, że jestem cyborgiem, pomyślałem szczerze.
– Za trzy minuty widzę cię na dole w ciuchach roboczych. Idziemy do ogródka zrobić porządek z liśćmi, trawą, ziemią, tujami i drzewkami. Rozumiesz to, młody człowieku. Hmm?
– Dobrze, tato. Zaraz zejdę. Daj mi tylko chwilkę. 
         Ojciec wyszedł. Trzasnął drzwiami. To nie był dobry znak. Stary był wnerwiony jak nigdy.
Ale na całe szczęście, kiedy wyszedł, i tak odetchnąłem z ulgą.
 W rogu oczu wyświetliło mi się na zielono: MÓZG 100% mocy. Bateria full. Menthos, The Freshmaker. Ucieszyłem się jak małe dziecko. A wszystko dzięki niezawodnej ładowarce z Nokii 3310. Wypiąłem ją szybko z głowy
i usiadłem jeszcze przed komputerem. Po chwili go włączyłem. Kiedy ekran rozżarzył się Windowsem 7, nie czekałem dłużej. Odpaliłem Worda i wtedy wena wróciła. No to napisałem szybko powyższy tekst, a kiedy skończyłem, po kilku minutach ktoś zastukał mi w szybę. Odciągnąłem firankę i zobaczyłem, jak za szybą unosi się Spikey na tych swoich cienkich jak letnie skarpetki skrzydełkach. Gdzieś w tle dobiegł mnie krzyk Antoniego. Spiiiiikeeey!


2 komentarze:

Łączna liczba wyświetleń