niedziela, 29 listopada 2015

Lata 90.



Kiedy byłem małym chłopcem, ciągle marzyłem. Pamiętam,  że dawało mi to mnóstwo frajdy oraz jakieś cele, które były oczywiście dosyć dziecinne. Tak, marzyłem ciągle, co nie znaczy, że teraz, w wieku 31 lat nie bujam w obłokach. Owszem, robię to cały czas, nawet za mocno, przez co moja kochana mama ciągle musi sprowadzać mnie z powrotem do parteru.
 Tak mi się wydaje, że nic już tego nie zmieni. Do końca mojego marnego żywota zostanę marzycielem (chyba za często o tym wspominam w moich tekstach..)  i  wiecie co?  Dobrze mi z tym, bo wolę latać w przestworzach   niczym orzeł gdzie tylko chcę, niż twardo stąpać po ziemi  i nigdzie nie dojść.
 Dzisiaj, w wieku 31 lat,  marzę jak wszyscy, a nawet bardziej intensywnie niż w podstawówce.  Te  marzenia, w porównaniu z tamtymi, odległymi, są zupełnie inne.  Kiedy miałem 10 lat, chciałem mieć to, a może tamto. Zamiast marzyć o czymś naprawdę cennym, chciałem mieć gówniane rzeczy, przedmioty do zabawy: rowery górskie, deskorolkę, rolki ..    Ogólnie  sramto i siamto.
 Pamiętam, że już wtedy w mojej głowie krążyły jakieś myśli o pisaniu,     takie malutkie myśli, takie ciut, ciut,  prawie nic.  Były wielkości milimetra albo jeszcze mniejsze. Czasami myślę, że mogłem spróbować zacząć pisać w młodości. Chociaż kilka zdań na dzień.. (nie licząc tego co pani na języku polskim  zadała).  Chwilami odrobinę żałuję, że nie wziąłem się za to, teraz pewnie miał bym większy dorobek pisarski. Trudno. Takie życie.  


Tak naprawdę nie zacząłem pisać dlatego, że był to najbardziej zwariowany okres mojego życia, czyli lata 90. dwudziestego wieku. W tamtych czasach nikt z dzieciaków nie siedział w domu.  Wszystko robiło się na świeżym powietrzu, albo raczej, jak to w Małopolsce  przystało,  na polu.         
Polska, nasza ojczyzna,  przechodziła wtedy gwałtowne  zmiany .Upadek komunizmu, nowy prezydent Leszek…    Na świecie tez coś  tam  się działo. Rozpad ZSRR,   ,  zmarł Freddy Mercury.  Tylko że… No właśnie,  tak   naprawdę  my, młode  chłopaki z Nowej Wsi,  mieliśmy to wszystko  głęboko w dupie.       
   W latach 90. liczyli się dla mnie tylko kumple z ulicy i czas, który spędzało się z nimi w lesie, na polach, w gajach,  nad  stawem, Sołą czy na boisku. (Dziewczyny oczywiście nie wchodziły w skład ekipy, bo dziewczyna to dziewczyna. Dziewczyna to nie chłopak. Dziewczyna nie ma siusiaka i tyle w temacie dziewczyn, wyrażam się chyba jasno?) Jeśli ktoś chciał osiągnąć  sukces w ekipie, rower   był  podstawą szacunku.   W latach 90. połowę  życia spędzało się na jednośladach napędzanych siłą mięśni, więc jeśli ktoś nie dysponował tego typu pojazdem,   automatycznie odpadał z ekipy.  Z takim człowiekiem nikt się nie zadawał. Wiem dobrze, jak to jest być takim wyrzutkiem, bo sam przez pewien czas nie miałem jednośladu i szlag mnie trafiał, kiedy chłopaki jeździli beze mnie. (Na szczęście tan okres trwał naprawdę krótko.) A ekipa była naprawdę zacna. Czasem nawet ze trzydzieści osób buszowało po nowowiejskich ulicach.  Serce mi się kraje, kiedy widzę  dzisiaj te puste drogi bez dzieciarni na rowerach. Niestety nie ma już czegoś takiego jak gangi rowerowe. Zostały wyparte  przez Internet.    

   

    Bogiem rowerowym, bohaterem stawał się chłopak, który posiadał najwięcej strupów na ciele, powstałych w możliwie jak najbardziej spektakularny sposób.  Jakoś tak się zawsze składało, że potężne strupy mieliśmy wszyscy bez wyjątku  i  ciężko było  wybrać  boga ulicy. Jeśli zaś chodzi o spektakularne wypadki… Tutaj już było zupełnie inaczej,  bo   tak się składa, że chyba mnie zdarzały się te  najdziwniejsze  i  najbardziej kultowe, z których śmiejemy się do dzisiaj.
 Pamiętam, jak Młody, czyli dobrze znany i lubiany Krzychu F., przejechał mi po głowie przednim kołem swojego górala, a następnie przednią zębatką  zrobił mi dziury w czole.  Stało się to w Kętach. Chciałem zeskoczyć z krawężnika na jezdnię i w tym momencie nastąpiły komplikacje. Pamiętam, że ręce ześlizgnęły mi się z kierownicy  w chwili skoku na drogę. Runąłem do przodu  całym ciałem, przelatując przez rower. Wylądowałem na jezdni jak długi. (Dobrze, że żaden samochód akurat nie nadjeżdżał, bo byłaby ze mnie miazga.) Po wylądowaniu nastąpiła kolizja z rowerem Młodego. Kiedy wstałem, krwawiłem z łokci i kolan. Wydawać by się mogło, że pojadę do domu, żeby przemyć rany. Gdzie tam, przecież nie mogłem pokazać, że coś mi jest. Wstałem, pozbywając się kurzu i resztek asfaltu z rąk i nóg. Rozmowa po wypadku wyglądała mniej więcej tak:

- Stary, wszytko okej? – zagadnął Młody.
- A, nic mi nie będzie – odparłem mocno zmaltretowany.
- To co, jedziemy dalej na tą zaporę czy do domu?  – Młody zaczął się lekko uśmiechać.
- No przecież żyję, pewnie, że jedziemy dalej  – i wtedy na mojej mordzie również zagościł uśmiech.
- Kurde, ale żeś poleciał.. przepraszam, że Ci przejechałem po głowie, naprawdę nie chciałem - powiedział Młody na koniec.   

 Krzychu zaczął   w tym momencie śmiać się ze mnie już trochę głośniej. Kiedy sprawdziłem rany, przyłączyłem się do chichotu, który po chwili przemienił się w szaleńczy śmiech ze łzami w oczach. (Wyobraźcie  sobie teraz moje czoło z dziurkami po przedniej zębatce). Zeszliśmy z drogi na chodnik, bo na jezdni robiło się już trochę niebezpiecznie.  Poza tym, że mocno krwawiłem, w sumie było okej, więc wyprostowałem kierownicę, która przekrzywiła się w czasie wypadku i  pojechaliśmy  do Porąbki. Nawet żeśmy się za bardzo nie przejęli tymi ranami.  
Jeździło się dosłownie wszędzie, i  nie  było  mowy o jakichś krótkich trasach. Moją Fantazją (tak się nazywał rower, który dostałem od chrzestnego na komunię)   przejeździłem  wiele kilometrów.   Byliśmy  gangiem  dzikich młokosów  i kursowaliśmy  wszędzie tam, gdzie nas oczy poniosły. Ten wiatr  we włosach...   Zapach rozgrzanego asfaltu…  i krowie placki (jak to na wsiach w latach 90.)  na nim, które trzeba było omijać szerokim łukiem. Jak dziś pamiętam tych  młodych, uśmiechniętych chłopców, którzy dzisiaj pewnie tęsknią za słońcem lat 90.
  Boże, czuję ból w klatce, a taki stary jeszcze nie jestem… Coś mnie teraz ścisnęło i oczy się trochę spociły. Dobre to były czasy. Mam świadomość, że to nigdy nie wróci.  Bieganie za kombajnami, czy ciągnikami które jechały do pola sprawiało, że ogarniało nas szczęście. Ten zapach pszenicy czuję dzień w dzień. Moja Nowa Wieś… Mój dom i rower, nieodłączny element tamtego życia.  


  Gdy zamykam powieki, widzę też rzekę, która się mieni pod jasnym słońcem, wijąc się niczym wielki wąż. To nie byle jaka rzeka. W czasie wakacji chodziliśmy nad Sołę . Taplaliśmy się od rana do wieczora. Kiedy komary zaczynały nas kąsać, oznaczało to, że pora ruszać do domu.
 Cały czas przebywało się na zewnątrz, wiec nie za bardzo lgnąłem do nauki  w  podstawówce.   Wolałem świeże powietrze. Po przyjściu ze szkoły plecak lądował w kącie pokoju i  tak sobie leżał wiele długich godzin.  Kto tam myślał o przyszłości albo o nauce w gronie kumpli. Nikt, cholera.   Stare dobre czasy.   Lata 90. XX w.,  najlepsze czasy w moim życiu. 

4 komentarze:

  1. Ja również bym wróciła do mojego dzieciństwa, też dużo przeżyłam z przyjaciółmi. Fajne wspomnienia.
    Wszystko świetnie napisane, zdjecia fajne ;D !
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzieciństwo, piękna sprawa :) Pozdrawiam. Szkoda, że tan czas tak szybko leci.

      Usuń
  2. Nostalgia, po prostu romantyczne wspomniania chwil, które już niestety nie wrócą...
    Ja jestem 10 lat młodsza, ale pamiętam takie rowerowe gangi, choć sama jako outsiderka w nich nie uczestniczyłam...
    Marzyć jednak kocham od zawsze :) Pamiętam, że jako małe dziecko kładłam się na dywanie, sama w pokoju cioci, leżałam kilka godzin i bujałam w obłokach - tak chcę to znów przeżyć!:)
    Piękne, klimatyczne zdjęcia. Nigdy robione analogowym, zwykłym aparatem, a są dużo bardziej wartościowe niż nie jedno z cyfrówki z dzisiejszych czasów...

    OdpowiedzUsuń
  3. Zdjęcia stare, jak świat. Kurczę, tak się teraz zastanawiam... ile ja miałem wtedy lat. Chyba gdzieś, koło dyszki. Przynajmniej tak mi się teraz wydaje.

    OdpowiedzUsuń

Łączna liczba wyświetleń