Wstałem
dzisiaj rano za pięć dwunasta. Jedni pomyślą sobie: „Wow, aleś, cholero, pospał”.
Inni pomyślą: „Noż kurwa, wariat”. Jeszcze inni powiedzą już na głos: „JA PRDL”
i epicko klepną się w czoło.
No ale tak to jest, jak się człowiek kładzie
o szóstej rano, bo cała noc przed kompem, fotami, facebookami, instagramami
itd. itp. Poszedłem spać o północy, żeby nie było, ale co z tego, skoro się
obudziłem dwie godziny później i do tego czułem się zajebiście wyspany. No
to jeszcze od tej kuriozalnej pobudki to żem se posiedział do tej szóstej przed Windowsem 7
Wstałem w końcu za pięć dwunasta i jakoś
tak wykaraskałem się z mego wielkiego jak łódź łoża. Chociaż „łoże” to może za dużo
powiedziane, bo to jest zwykła kanapa! Taka, co to się na pół składa. Pewnie
nie raz takową wiedzieliście. No składa się, składa, ale ja to jej nie składam,
gdy z niej wstanę. Co to, to nie. Ja tylko układam na niej poduszki i kołdrę. Wiecie,
taki pic na wodę fotomontaż, żeby nikt z domowników się nie przyczepił, że mam
burdel w pokoju. No, tak ścielę po swojemu. Prowizorka taka, żeby ino było i
tyle. Mógłbym coś teraz powiedzieć o mojej szafie, skoro było o kanapie. W
sumie to czemu nie. No to mówię. W niej to jest faktycznie burdel jak sto chu..w,
serio. Ostatnio mi się drzwi urwały, bo co się rozbieram, to każdy ciuch ląduje
na wrotach tejże szafy. Po prostu nie wytrzymały pod naporem koszulek, spodni, skarpetek i odleciały. Teraz to tak tylko się delikatnie opierają. Lepiej ich nawet nie dotykać. Bo wiecie, jeszcze kogoś przycisną do ściany, jak kto je ruszy. Może być aua.
A co się jeszcze tyczy moich skarpetek, które
to się na tych drzwiach też wietrzą, bo rzadko je do prania daję – zmieniam
jedną parę tak raz na tydzień, bo szkoda mi proszku i wody. Taka oszczędność z
mojej strony, a że stopa mi się jakoś specjalnie nie poci, to jest luzik.
W tym tygodniu noszę takie całe czerwone,
świąteczne. Dostałem je od Justyny, mojej dziewczyny, i są zajebiste, bardzo je lubię.
I w ogóle to byłem wczoraj w gościach u
znajomych w tych skarpetkach. Wchodzę, ściągam buty w holu i patrzę się na te
skarpetki, a tam taka czarna plamka na lewej skarpetce. Pomyślałem se, że
niezła siara, że taki syfik, no ale udawałem, że tego nie widzę. Może inni też jej nie
wiedzieli. Może…
Wracając do tematu: co się dalej działo,
gdy już wstałem o tej dwunastej? Zszedłem do kuchni, zrobiłem se kawę i
wróciłem do pokoju. I kiedy tak wisiałem znowu na kompie i piłem pierwszą kawę tego
dnia, to zadzwonił do mnie mechanik.
– Panie, auto pan masz gotowe – powiedział.
No dobra, mógłby tak do mnie powiedzieć, gdyby
mnie za bardzo nie znał, ale, że się z nim znam dobrze, to rzekł:
– Masz auto gotowe. Możesz po nie wpaść.
– Ile to tam wyszło za to? – pytam z ciekawości,
a trochę z przymusu i czekam, aż jego słowa mnie zabolą.
– No, tysiąc dwieście złotych – mówi.
Kurwa, zabolało jak diabli.
– Okej, będę do godziny – odpowiadam.
– Dobra, to se po to przyjdź.
(Chodziło mu o moje seicento ofcors).
Tysiąc dwieście? Se myślę. Na, ale w sumie żem się tego
nawet spodziewał, bo poszła chłodnica, to raz. I jakaś tam jeszcze uszczelka
pod jakąś tam głowicą, to dwa. Cholera wie, o co chodzi. Jakoś się specjalnie nie znam
na autach i tej całej mechanice. Dla mnie to czorno jak czorny kruk magia.
Prawie jak z Harry’ego Pottera. Chyba jestem takim samochodowym mugolem, który
się na tym kompletnie nie zna.
Dopiłem kawę i posiedziałem jeszcze na Facebooku,
jak to z rana, no prawie z rana, bo to w południe było. W końcu się zebrałem i poszedłem
po auto i tutaj już się nie będę rozwodził, o czym gadałem z mechanikiem. Za
bardzo też nie mogę powiedzieć, kto to, bo może se chłopina nie życzyć, żeby o
nim pisać. Wiecie, jak to dzisiaj jest. RODO i takie tam. Tak więc nazwiska nie
podam, choćby nie wiem co. Ale dobry jest to mechanik i daje radę. Trzyma fason, że tak powiem.
Przyjechałem autem do domu. Zdradzę
tylko, że to czerwone seicento, ostatnimi czasy dosyć modne, więcej nie musicie
wiedzieć. Zaparkowałem i wbiłem do domu szybko, bo zimno było. I hyc od razu do
lodówki, chociaż obiad już był, ale mi się jeszcze nie chciało. Patrzę, a tam
stoi taki samotny jogurcik, Jogobella. No to wziąłem dziada i go zjadałem.
Potem poszedłem do mojego pokoju. Odpaliłem kompa (znowu) i grzebałem z fotami
ot tak, po prostu przez kilka dobrych godzin. A potem jeszcze kilka telefonów wykonałem, w sprawach dużych
i małych, ogólnie różnych. Dla Was nie bardzo istotnych dla mnie tak. A potem mnie naszła ochota, coby se zainstalować
w końcu tego Photoshopa, bo jadę od lat na Lightroomie i PS to by mi się już w końcu
przydał do obróbki zdjęć. Takiej konkretnej No ale po kilku próbach nie udało mi się tego zrobić, bo to jakiś
dziwny pirat był. I do tego co chwila wyskakiwał mi jakiś błąd systemowy. Nie
dało się i już. No to po kilku próbach dałem se totalnego siana. Poszedłem do
kuchni, aby zrobić sobie kawy. Schodzę na dół, a tam siora przed opiekaczem
robi se zapiekanki, ale nie chciałem jej tego podjadać, bo w sumie był ten obiad,
który już czekał od dłuższego czasu. I kiedy zobaczyłem te zapiekanki, to przyszedł
do mnie mały głód. No to w końcu zjadłem ten obiad i już. A kiedy umyłem talerz,
zerknąłem na czajnik, a potem na półkę, gdzie trzymamy kawę. No to se tak pomyślałem:
„Kurde, ale bym się kawy napił. Tak! Kawa to dobre rozwiązanie” I
faktycznie zrobiłem sobie małą czarną siekierę. Tak kurwa mocną, że aż czaszka mi do teraz dymi. A potem poszedłem do swojego
pokoju i pomyślałem, że napiszę se tekst na bloga. I oto jest ten tekst...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz