sobota, 16 lutego 2019

ZAPATRZENI W SMARTFONY







Zwieszam się od zawsze. Niestety, coraz częściej mi się to przytrafia. Cholera jasna, co jest z tym światem nie tak? Dlaczego jest tak popaprany i czasem beznadziejny, kiedy spojrzymy na niego odrobinę szerzej i wyjdziemy poza to, co nas otacza?
         Czy macie tak, że czasem idąc ulicą, nagle, ni stąd, ni zowąd zwieszacie się i nie wiecie, w którym ułamku czasu znajduje się wasze ciało i umysł? Ja mam takie zawieszki dosyć często i nie wiem, gdzie wtedy jestem, chociaż wiem, gdzie stoję. Zwieszam się czasem mocniej, a czasem tylko odrobinkę. Tak już mam i jest to ze mną od dobrych kilku lat. A kiedy się to zaczęło? Nie wiem. Po prostu przyszło i już.


Spaceruję sobie swobodnym krokiem. Wolniutko jak leniwiec. Nic mnie nie popędza. Idę, ot tak, po prostu. Otacza mnie zgiełk wielkiego miasta. Uliczny gwar Krakowa. Stare Miasto. Kazimierz. Rynek. Sukiennice. Auta, ludzie, kamienice z kominami, z których bucha gęsty siwy dym. I jakoś tak dziwnie mi na sercu, kiedy patrzę na to wszystko. No bo ptaszki nie śpiewają tak jak kiedyś, a powinny przecież. Pewnie już wszystkie zdechły przez ten smog zimowy, który nie daje nam żyć. I ci ludzie, na których patrzę, jacyś tacy smutni na tej ulicy. Nawet nie trzymają się za ręce tak jak kiedyś. Przecież dzisiaj chyba szkoda czasu na takie rzeczy jak dotyk, który jest ciepły i przyjemny, lecz już niemodny. Mijają mnie, pary, mężczyźni, kobiety, dzieci, ale jacyś tacy dziwnie przygaszeni, ze smętnym i szklistym wzrokiem. Idą tuż obok siebie, ale jakby dzieliły ich lata świetlne. Idą ze smartfonami w dłoniach i parzą na te kolorowe wyświetlacze, skrolują fejsa, bo takie teraz mamy czasy. To jest teraz właściwie w modzie. Już widzę tytuł tego wpisu. Miało być „Zwieszam się od zawsze”, ale chyba będzie „Zapatrzeni w smartfony”. W sumie to jest dobre hasło. Takie na czasie w tym dwudziestym pierwszym wieku.


Patrzę na te pary i ani jedna się nie całuje, tak jak niegdyś bywało. Nikt już nie mówi „kocham cię”. Nikt już nie mówi „jak dobrze, że jesteś”. Nikt już nie mówi „dobrze cię czuć”. Nikt już nie mówi „dotykaj mnie i trzymaj za rękę. Patrz na mnie i całuj mnie. Całuj mnie mocno”.
 Prawda, że szkoda dzisiaj czasu na takie rzeczy. Ciepły dotyk drugiej osoby jest rzadki. Nie dotykają się ludzie, bo są zapatrzeni w smartfony. Elektryczne czarne dziury, które pochłaniają, miłość, przyjaźń, dotyk i wszystkie inne uczucia.
I ogólnie jakoś tak ponuro i smutno wszędzie, gdzie popatrzę. I nagle zatrzymuję się i stoję przez chwilę. Mówię sobie: pas. Muszę odpocząć od tego świata. To znaczy: chciałbym, ale się nie da. Gdziekolwiek się udam, będzie tak samo. Wszędzie można spotkać cyborgi zamiast ludzi, zapatrzone w małe elektroniczne urządzenia.
Patrzę na to wszystko i zaczynam myśleć o tych ptakach, co zdychają, o tych ludziach, co się nie dotykają, o miłości, która pewnie gdzieś jest, lecz dalej niż bliżej. I wtedy przychodzi jak grom z jasnego nieba… zwiecha, bo zwieszam się od zawsze. Cholera jasna, co jest z tym światem nie tak? Pytam siebie.


Stoję pośrodku tego wszystkiego, wbity w chodnik, jakby mnie ktoś za pomocą młota tam przytwierdził, i patrzę. Jestem jak pal i nie mogę ruszyć się z miejsca. Otaczają mnie ludzie, którzy pędzą szybciej niż światło. Trącają mnie ramionami, ale nawet nie spojrzą w oczy. Pędzą tak sobie w swoich ścieśnionych trajektoriach i dziwacznie powykręcanych wektorach, obranych kursach, które są niby proste, ale jakże dalekie od tego, co ludzkie. Myślę sobie: Co nimi kieruje? Śmigają jak maleńkie neutrony wokół atomów. Z domu do pracy, z pracy do domu. Z domu do sklepu, ze sklepu do innej pracy. Z pracy do domu. Z domu do pracy. Bez skrajnych emocji, bez dotyku i ciepła, bez uczuć, na które nie ma już czasu, bo pochłania je system i pogoń za kasą. Nie można zatrzymać tego procesu. Już nie. Może kiedyś jeszcze by się dało, lecz system, który nas otacza, to machina, z którą nikt już nie wygra. Ile czasu nam zostało, zanim to wszystko pójdzie w cholerę, w diabły i w pizdu? Kiedy przestaniemy istnieć? Może zostało nam jeszcze z pięćdziesiąt lat? Może trochę więcej? Sześćdziesiąt? Zanim się wybijemy do nogi…
Tak już jest. Ten system nas zniszczy. Już nas niszczy i jesteśmy bezradni jak małe dzieci. Nic już z tym nie możemy zrobić.
I tak sobie dzisiaj z dnia na dzień krążymy wokół przedmiotów, bez celu, bez skrupułów, bez uczuć. Z językami na wierzchu, bo jeszcze to tutaj, to tam, to znowu gdzieś indziej i tam…
 A między tym wszystkim, w tej gonitwie makabrycznej, jeszcze jakiś zakup szybki w wielkiej galerii handlowej, jednej z wielu, które sterczą w każdym mieście niczym betonowe piekielne czeluści, zdobywając ludzkie dusze spragnione przedmiotów bez duszy. Sam Szatan to wszystko napędza i szepcze za uchem: „Skręć tutaj i tam jeszcze. Kup to i tamto. A może się przyda, a może nawet nie. Kup coś… kup mi coś”.
 Te piekielne galerie. To one pragną ludzkich dusz najbardziej. A wejdź, duszo zagubiona i marna, i kup sobie coś na poprawę samopoczucia. Jakiś ciuch, a może chcesz zegarek marki jakiejś tam, kolczyki albo pierścionek marki innej niż jakaś tam, ale lepszej.
Stoję tak na środku drogi. Mrugam oczyma, łza snuje się po policzkach i z wielkim łoskotem uderza o chodnik. Nie ma już ptaków, nie ma ciepła dotyku, nie ma miłości, nie ma już normalnego życia, gdzie człowiek człowiekowi równy. Stoję tak na środku drogi. To jest skrzyżowanie i nie wiem, gdzie iść, Którą stronę obrać? Czas stoi, ale zarazem pędzi. Jestem osamotniony w walce z konsumpcją i tą cholerną technologią, która jest niczym mistyczny władca wszechświata, pochłaniacz życia i uczuć. Nawet teraz, pisząc te słowa, korzystam z laptopa, bo też jestem więźniem tego, co nas otacza. Systemu, który jest pewnie gorszy niż piekielne czeluści. Piekło przy nim to wybawienie.
Kiedyś tak nie było, żeby coś nami sterowało i mówiło „zrób to i tamto”. A teraz? Czasy się zmieniają i to, co robiliśmy dwadzieścia lat temu, nie ma już sensu. Liczy się tylko tu i teraz. Patrzę przez mój obiektyw na ludzi, robię zdjęcia na ulicy i czuję się wtedy taki mały. I wiem, że nic nie znaczę, że nic nie mogę w tym moim wszechświecie, w tym moim mikrokosmosie.
 Jedno słowo się tylko na usta ciśnie. JPRDLĘ… co jest ze mną nie tak? Co jest z tym światem nie tak i z tą gonitwą za czymś, co nie ma duszy? Rządzą nami przedmioty, które są martwe i martwe zostaną na zawsze, tak jak my za kilka lat. To one sprawiają, że też stajemy się martwi i nieczuli na to, co jest prawdziwe i żyje. Jesteśmy trupami, które dzisiaj nie mają czasu na rodzinę, na przyjaciół, na miłość, na śpiew ptaków.
         Niekiedy czuję się, jakby mnie ktoś zjadł i wysrał. Co jest z tym światem? My tutaj w Polsce żyjemy jak paniska i królowie i narzekamy, na co tylko się da, goniąc za kasą. A tam daleko od nas, za granicami Unii Europejskiej, szaleją jeźdźcy apokalipsy. A na imię mają Śmierć, Wojna, Głód i Zaraza. Niestety, nasz świat nie jest idealny. I najlepsze jest to, że nie mamy wpływu na to, co się dzieje tam daleko od nas. Ba, nie mamy wpływu na to, co dzieje się tutaj. Bo nie mamy wpływu! Zdajcie sobie wreszcie z tego sprawę, że nie jesteśmy w stanie wskórać nic, co mogłoby poprawić to skrzywione zwierciadło życia. Zdajcie sobie z tego sprawę, że nie jesteśmy w stanie przeciwstawić się systemowi, który już dawno narzucił nam łańcuchy na nasze dłonie i umysły.
 Bo System już nas pochłonął jak świnia ziemniaki w chlewie. On nas już zjada, a kiedy nas wysra, nie będzie to oznaczało nic innego, jak tylko śmierć, bo tylko ona nas uwolni od tego, co jest tutaj. Taka jest prawda. Systemu już nikt nie zmieni, za daleko to wszystko już zaszło. Nie możemy już nic wskórać. Nie możemy zmienić tego, co jest. Przykro mi…


sobota, 9 lutego 2019

DZIEŃ WYJĘTY Z ŻYCIA I



         Wstałem dzisiaj rano za pięć dwunasta. Jedni pomyślą sobie: „Wow, aleś, cholero, pospał”. Inni pomyślą: „Noż kurwa, wariat”. Jeszcze inni powiedzą już na głos: „JA PRDL” i epicko klepną się w czoło.
No ale tak to jest, jak się człowiek kładzie o szóstej rano, bo cała noc przed kompem, fotami, facebookami, instagramami itd. itp. Poszedłem spać o północy, żeby nie było, ale co z tego, skoro się obudziłem dwie godziny później i do tego czułem się zajebiście wyspany. No to jeszcze od tej kuriozalnej pobudki to żem se posiedział do tej szóstej przed Windowsem 7
Wstałem w końcu za pięć dwunasta i jakoś tak wykaraskałem się z mego wielkiego jak łódź łoża. Chociaż „łoże” to może za dużo powiedziane, bo to jest zwykła kanapa! Taka, co to się na pół składa. Pewnie nie raz takową wiedzieliście. No składa się, składa, ale ja to jej nie składam, gdy z niej wstanę. Co to, to nie. Ja tylko układam na niej poduszki i kołdrę. Wiecie, taki pic na wodę fotomontaż, żeby nikt z domowników się nie przyczepił, że mam burdel w pokoju. No, tak ścielę po swojemu. Prowizorka taka, żeby ino było i tyle. Mógłbym coś teraz powiedzieć o mojej szafie, skoro było o kanapie. W sumie to czemu nie. No to mówię. W niej to jest faktycznie burdel jak sto chu..w, serio. Ostatnio mi się drzwi urwały, bo co się rozbieram, to każdy ciuch ląduje na wrotach tejże szafy. Po prostu nie wytrzymały pod naporem koszulek, spodni, skarpetek i odleciały. Teraz to tak tylko się delikatnie opierają. Lepiej ich nawet nie dotykać. Bo wiecie, jeszcze kogoś przycisną do ściany, jak kto je ruszy. Może być aua.  
A co się jeszcze tyczy moich skarpetek, które to się na tych drzwiach też wietrzą, bo rzadko je do prania daję – zmieniam jedną parę tak raz na tydzień, bo szkoda mi proszku i wody. Taka oszczędność z mojej strony, a że stopa mi się jakoś specjalnie nie poci, to jest luzik.
W tym tygodniu noszę takie całe czerwone, świąteczne. Dostałem je od Justyny, mojej dziewczyny, i są zajebiste, bardzo je lubię. 
I w ogóle to byłem wczoraj w gościach u znajomych w tych skarpetkach. Wchodzę, ściągam buty w holu i patrzę się na te skarpetki, a tam taka czarna plamka na lewej skarpetce. Pomyślałem se, że niezła siara, że taki syfik, no ale udawałem, że tego nie widzę. Może inni też jej nie wiedzieli. Może…       
         Wracając do tematu: co się dalej działo, gdy już wstałem o tej dwunastej? Zszedłem do kuchni, zrobiłem se kawę i wróciłem do pokoju. I kiedy tak wisiałem znowu na kompie i piłem pierwszą kawę tego dnia, to zadzwonił do mnie mechanik.
– Panie, auto pan masz gotowe – powiedział.
 No dobra, mógłby tak do mnie powiedzieć, gdyby mnie za bardzo nie znał, ale, że się z nim znam dobrze, to rzekł:
– Masz auto gotowe. Możesz po nie wpaść.
– Ile to tam wyszło za to? – pytam z ciekawości, a trochę z przymusu i czekam, aż jego słowa mnie zabolą.
– No, tysiąc dwieście złotych – mówi.
         Kurwa, zabolało jak diabli. 
– Okej, będę do godziny – odpowiadam.
– Dobra, to se po to przyjdź.
 (Chodziło mu o moje seicento ofcors). 
         Tysiąc dwieście? Se myślę. Na, ale w sumie żem się tego nawet spodziewał, bo poszła chłodnica, to raz. I jakaś tam jeszcze uszczelka pod jakąś tam głowicą, to dwa. Cholera wie, o co chodzi. Jakoś się specjalnie nie znam na autach i tej całej mechanice. Dla mnie to czorno jak czorny kruk magia. Prawie jak z Harry’ego Pottera. Chyba jestem takim samochodowym mugolem, który się na tym kompletnie nie zna. 
         Dopiłem kawę i posiedziałem jeszcze na Facebooku, jak to z rana, no prawie z rana, bo to w południe było. W końcu się zebrałem i poszedłem po auto i tutaj już się nie będę rozwodził, o czym gadałem z mechanikiem. Za bardzo też nie mogę powiedzieć, kto to, bo może se chłopina nie życzyć, żeby o nim pisać. Wiecie, jak to dzisiaj jest. RODO i takie tam. Tak więc nazwiska nie podam, choćby nie wiem co. Ale dobry jest to mechanik i daje radę. Trzyma fason, że tak powiem. 
         Przyjechałem autem do domu. Zdradzę tylko, że to czerwone seicento, ostatnimi czasy dosyć modne, więcej nie musicie wiedzieć. Zaparkowałem i wbiłem do domu szybko, bo zimno było. I hyc od razu do lodówki, chociaż obiad już był, ale mi się jeszcze nie chciało. Patrzę, a tam stoi taki samotny jogurcik, Jogobella. No to wziąłem dziada i go zjadałem. Potem poszedłem do mojego pokoju. Odpaliłem kompa (znowu) i grzebałem z fotami ot tak, po prostu przez kilka dobrych godzin. A potem jeszcze kilka telefonów wykonałem, w sprawach dużych i małych, ogólnie różnych.  Dla Was nie bardzo istotnych dla mnie tak. A potem mnie naszła ochota, coby se zainstalować w końcu tego Photoshopa, bo jadę od lat na Lightroomie i PS to by mi się już w końcu przydał do obróbki zdjęć. Takiej konkretnej No ale po kilku próbach nie udało mi się tego zrobić, bo to jakiś dziwny pirat był. I do tego co chwila wyskakiwał mi jakiś błąd systemowy. Nie dało się i już. No to po kilku próbach dałem se totalnego siana. Poszedłem do kuchni, aby zrobić sobie kawy. Schodzę na dół, a tam siora przed opiekaczem robi se zapiekanki, ale nie chciałem jej tego podjadać, bo w sumie był ten obiad, który już czekał od dłuższego czasu. I kiedy zobaczyłem te zapiekanki, to przyszedł do mnie mały głód.  No to w końcu zjadłem ten obiad i już. A kiedy umyłem talerz, zerknąłem na czajnik, a potem na półkę, gdzie trzymamy kawę. No to se tak pomyślałem: „Kurde, ale bym się kawy napił. Tak! Kawa to dobre rozwiązanie” I faktycznie zrobiłem sobie małą czarną siekierę. Tak kurwa mocną, że aż czaszka mi do teraz dymi. A potem poszedłem do swojego pokoju i pomyślałem, że napiszę se tekst na bloga. I oto jest ten tekst... 


Łączna liczba wyświetleń