Założyłem
se Instagram, być może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, w jakim
stylu to zrobiłem i z jaką klasą. Ta
historia idealnie nadaje się na bloga i muszę Wam ją opowiedzieć.
O tak, zapewniam Was szczerze, moi mili,
że jest zakręcona jak świński ogonek. A teraz uwaga! Będzie to wpis na totalnym
luzie, w takim samym stylu, jak ten o jajecznicy. Jeśli czytacie mojego bloga,
to na bank kojarzycie tamten tekst, który – jak by na to nie patrzeć – był
pisany pod wpływem dobrej muzyki. Trochę
na bakier ze zwykłym, codziennym życiem. Mam tylko nadzieję, że nie zrobię z
tego kolejnego filozoficznego tasiemca, jak to mam w zwyczaju od czasu do
czasu.
W ogóle co do Instagrama to zaczęło się
tak: dużo osób mi mówiło, że jako fotograf powinienem mieć Instagrama, bo to fajna
promocja będzie dla mnie jako fotografa i tak dalej, i tak dalej. Ciągle ktoś
mi mówił: załóż go w końcu. Przyda się. Ale, jak se pomyślałem, że znowu mam się
rejestrować na jakimś nowym koncie w internetach i wymyślać kolejne hasło do
niego, to miałem dosyć. Trochę mnie to odstręczało. Dlatego odpychałem tego Instagrama
od siebie jak najdalej. Wręcz wyrzucałem go z umysłu i wypychałem w niepamięć.
Nie chciałem go mieć i tyle w temacie.
Aż tu nagle… no
właśnie, aż tu nagle trafił mnie piorun. Taki instagramowy. Naszły mnie jakieś
myśli w ciągu jednego dnia: a może by jednak założyć… I tak mnie te myśli
nachodziły przez kilka dni. W końcu któregoś dnia położyłem się do spania i
kiedy mi się już prawie kimało, to ponownie naszła mnie taka myśl: a może by
tak w końcu Instagrama założyć jutro? I kiedy kończyło mi się myśleć słowo jutro i byłem przy o, to zasnąłem. Ot tak, po prostu, bo spać mi się chciało. I spałem
tak sobie przez kilka godzin, szarpany na prawo i lewo jakimiś snami, których
nie pamiętam wcale i w ogóle. Normalnie noł kontakt był przez kilka dobrych
godzin jak nic.
Aż tu nagle trach! Obudziłem się w
środku nocy zlany zimnym potem, bo jakiś koszmar mi się śnił i na dodatek poczułem
parcie na pęcherz. No to hyc, z wyra się zrzuciłem i do ubikacji poleciałem szybciutko, coby się nie posiurać
w majtki.
Rzuciłem jeszcze okiem na zegarek w
komórce, kiedy wychodziłem z pokoju. Było wtedy jakoś po trzeciej nad ranem.
Kiedy wyszedłem z kibelka, udałem się do
kuchni wprost do lodówki. Patrzę, a tam serek Danio sobie stoi i na coś
ewidentnie czeka. No to se myślę, że go
zjem, bo taki samotny w tej lodówce był.
Wyciągnąłem go. Otworzyłem i zanurzyłem w nim
łyżeczkę. Zjadłem jedną małą i stwierdziłem, że czegoś mi w nim brakuje. Hmm,
pomyślałem, że dodam do niego kakao, tego takiego, wiecie, słodkiego, co się
nazywa Puchatek.

Teraz Wam się przyznam, że w kuchni jest taka jedna szafka. Zakazana przez mamę, należąca do siory i jej męża Bogdana. Trzymają w niej swoje rzeczy: kawę, herbatę i to kakao, które od czasu do czasu im – uwaga – podpierdzielam, ale cicho-sza. Nikt o tym nie wie, no oprócz Was oczywiście, bo się teraz przyznałem. Szczęściem rodzina nie czyta mojego bloga. Tak, że uff… nikt się nie dowie, że podbieram kakao siostrze, szwagrowi i ich córce Lili, bo to w sumie jej kakao, bardziej niż rodziców. Ale gdyby się ktoś w domu dowiedział, to łeb mam ukręcony. Dlatego mam nadzieję, że zachowacie dyskretion.
No to tak. W domu panowała totalna cisza,
kiedy nasłuchiwałem. Nikt z góry nie idzie, pomyślałem. Poczułem ulgę. No to tego: wsypałem dwie łyżeczki
tego kakao do tego Danio z lodówki i żem
to wymieszoł elegancko, aż się zrobiła jednolita masa. Brązowo-szaro-szara. No
i teges, zjadłem to Danio z kakao. Dobre
było. Opakowanie wyrzuciłem do śmieci. Potem poszedłem do mojego pokoju. I tam,
nagle, o trzeciej trzydzieści dwie, włączyłem komputer i założyłem se Instagram…